• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Helena Amiradżibi

    Słodkie życie księżniczki

     

    Urodziłam się pod szczęśliwą gwiazdą w najszczęśliwszym państwie na świecie,

    zajętym budową świetlanego jutra, a mimo to udało mi się wyjść z tego

    wszystkiego cało. Nie wysiedlono nas na Syberię ani do Kazachstanu, nie

    rozstrzelano moich rodziców i nie umarliśmy z głodu. A to, że urodziłam się w

    Gruzji, można by uznać za szczyt szczęścia. Podczas gdy do Kazachstanu czy na

    Północ wysyłano pod strażą miliony ludzi, do Gruzji dobrowolnie ciągnęły tłumy i,

    co gorsza, wcale nie chciały z niej wyjeżdżać. Ale raz zdarzył się wypadek,

    który nas zaskoczył...

    Na letnie wakacje do Tbilisi zaprosiliśmy, my, gruzińscy studenci, pewnego

    kolegę z Moskwy. Jechał z nami pociągiem prawie^ trzy tysiące kilometrów. Kiedy

    już pokonaliśmy przebite w pasmach Kaukazu długie tunele i pociąg potoczył się

    brzegiem Morza Czarnego, nasz elokwentny kolega zamilkł, wpatrzony w domki

    przyklejone jak gniazda do stromych gór, lśniące zielenią pagórki, porośnięte

    krzakami herbaty, szeregi strzelistych eukaliptusów, dzwoniących srebrnymi

    listkami. Nie odezwał się również, gdy pociąg oddalił się od morza i wjechał w

    wąską dolinę, w której wartko płynął spieniony potok. Zaniepokojona jego

    milczeniem, zapytałam niepewnie:

    - Podoba ci się?

    - Nie! - odparł gwałtownie. Poczułam się urażona.

    - Bo co?

    - Bo to nie jest prawdziwe! Coś tu za ładnie. - Zabębnił palcami po szybie. - To

    wszystko wygląda jak ilustracja do sznurowatej bajki.

    Wtedy pierwszy raz uświadomiłam sobie, że mieszkam w kraju bajecznie pięknym.

    Dotąd nie dostrzegałam jego urody. Wszystko wydawało się oczywiste: góry jak

    góry, morze jak morze, domki jak domki... Musiałam nań spojrzeć cudzymi,

    świeżymi oczyma.    

    Moskiewski kolega dobrze się z nami w Gruzji bawił, a odjeżdżając powiedział:

    - Cieszę się, że już niedługo zobaczę równiny. Dolega mi tu coś w rodzaju

    klaustrofobii, bo gdzie spojrzę - góry i góry... U nas, w Rosji, wszędzie widzę

    nieskończoną pustkę - zaśmiał się - i szerokie horyzonty.

    I wrócił do swoich szerokich horyzontów. Wiem, że moja Gruzja jest piękna, ale

    przecież to komunał i nie myślę się wdawać w opisy przyrody. Będę pisała o

    ludziach i wydarzeniach nie z gwałtownej potrzeby, ale żeby spłacić dług,

    zaciągnęty u dwóch moich niezrównanych rodaków - Stalina i Berii. Dzięki nim

    przeżyłam niebanalne życie i widziałam ludzi, postawionych zawsze w wyjątkowej

    sytuacji. Coś takiego może się już szybko nie powtórzyć. Teraz, gdy zburzono ich

    potężne pomniki, postawię im malutki pomniczek na moją własną miarę.

    O słodkim życiu i wyrzutach sumienia

    Przez cały czas, od wczesnego dzieciństwa, we wszystkich instytucjach wbijano mi

    do głowy, że jestem bezgranicznie szczęśliwa. Zaczęło się to w „ekskluzywnym"

    przedszkolu w Tbilisi. Do tego przedszkola przyjęto mnie tylko dlatego, że moja

    ciocia Maro grywała tam dzieciom na fortepianie, żeby dorobić na życie. Była

    harfistką w konserwatorium, ale w konserwatorium absolutnie nic nie było do

    ukradzenia. Zresztą ciocia, typowy przeżytek burżuazji, hołdowała staromodnym,

    przedrewolucyjnym przesądom i gdyby jej nawet rozsypano na pudle fortepianu

    cukierki, a w orkiestrze znalazłaby kiełbasę, pewno by niczego nie tknęła, choć

    nieraz ssało ją w żołądku z głodu. Niestety, z harfą na chałturę wybrać się nie

    sposób. Co innego skrzypce czy obój - można było sobie tłusto dorabiać na

    pogrzebach i weselach.

    Biedna ciocia Maro, choć tego bardzo nie lubiła, musiała odbębniać na

    fortepianie wesołe, entuzjastyczne marsze, a my, w ramach rytmiki czy gimnastyki,

    chodziliśmy w kółko, machając czerwonymi chorągiewkami, podnosząc je nad głową i rozkładając na boki, i deklamując w takt marsza: „Spasibo wielikomu Stalinu za

    nasze szczastliwoje dziectwo!", czyli „Dziękujemy wielkiemu Stalinowi za nasze

    szczęśliwe dzieciństwo"! Dziwny był w tym jeden szczegół: W przedszkolu

    obowiązywał język

    gruziński, ale nie wiadomo dlaczego modlitwę do Stalina kazano nam recytować po

    rosyjsku. Więc recytowaliśmy, niemiłosiernie kalecząc ten piękny poniekąd język.

    Prawdopodobnie kierownictwo przedszkola usiłowało jakoś zabezpieczyć się na

    wypadek wizyty inspektora z Centrali. I całe szczęście, bo od dzieciństwa

    znieczulano nasze uszy na wszelkie oficjalne hasła. Przestawaliśmy je odbierać i

    recytując, nie słyszeliśmy treści, jak nie słyszy się gwizdu szybującej w

    przestworzach Ziemi. Dlatego później, z całym spokojem, traktując to jako

    ornament, wypisywałam pod każdym wypracowaniem słowa podzięki dla partii i Wodza Narodów, żeby żadna nauczycielka nie była w stanie pod tym zaklęciem postawić dwójki. I w szkole średniej, i potem, na studiach, dziękowaliśmy Stalinowi i

    partii, powtarzając różne głupawe formułki. Ze wszystkich głośników, od szóstej

    rano do późnej nocy, lały się na nas wiersze, pieśni, kantaty i opowiadania o

    Stalinie. A z niezliczonych portretów patrzyły na nas jego mądre, dobrotliwe

    oczy. Nawet w ubikacjach wyglądała ze strzępów gazet jego ciepła twarz albo jej

    fragment, oko czy nos. Bo gazety w tamtych czasach służyły głównie do zawijania

    żywności i zastępowały papier toaletowy. O jego istnieniu dowiedziałam się wiele

    lat później. O telewizji, na szczęście, nikt jeszcze wtedy nie słyszał, bo

    mielibyśmy Wodza i Nauczyciela przez cały czas w domu. Jedynym miejscem, gdzie

    uszy odpoczywały od sloganów, była opera i częściowo kino. Kino stało się naszym

    narkotykiem. Dorośli oglądali po kilka razy nieliczne zagraniczne filmy, które

    nie wiadomo dlaczego przedostawały się na nasze ekrany. Między innymi film z

    Franciszką Gall Katarzyna, po którego obejrzeniu matka zaczęła mi zawijać

    warkocze do góry i wiązać kokardy nad uszami.

    W foyer kina Komsomolec przed seansem, przy akompaniamencie rozklekotanego

    fortepianu, śpiewała pulchna blondynka. Wychodziła ze swoim taperem, małym

    biednym człowieczkiem w okularkach i bardzo schodzonym ubraniu, splatała ręce na

    piersiach, uśmiechała się i mówiła kokieteryjnie:

    - Jestem Wala. Walentyna, Waleczka! Wala Buszkina! Zaśpiewam wam arietkę z

    operetki Rosemarie...

    I zaczynała śpiewać piskliwym głosem, nieco fałszując. Nikt jej i tak nie

    słuchał, w foyer robiło się gwarno, wszyscy opowiadali sobie plotki i dowcipy.

    Pewnego dnia Buszkina ku naszej uldze zniknęła i przez jakiś czas panował spokój.

    Aż stanął na estradzie bardzo chudy, całkiem siwy, wysoki starzec o pociągłej

    twarzy i szlachetnych rysach. Jęk rozczarowania wydobył się z piersi kinomanów.

    Ale starzec jakby nas nie słyszał. Nie przedstawił się, podniósł lewą rękę do

    ucha i pochylił głowę: Zdawało się, że nadsłuchuje czegoś, co płynie z jego

    dłoni, ułożonej jak muszla. Taper zagrał i on zaśpiewał zwrotkę, której nikt nie

    słyszał, bo na sali panował gwar. Nie podniósł głosu, jakby nucił wyłącznie dla

    siebie. Kiedy odśpiewał zwrotkę, fortepian zamilkł, a on zaczął jodłować.

    Jodłował tak pięknie, że nagle zapanowała cisza. Patrzyliśmy na niego, zdumieni.

    Publiczność kina Komsomolec polubiła tego anonimowego śpiewaka od pierwszego

    razu. Kiedy film był do niczego, widzowie kupowali bilety i wpadali tylko na

    chwilkę, żeby go posłuchać przed seansem i wyjść. Bilety kosztowały znacznie

    mniej niż kawałek chleba, więc nie mieliśmy na czym oszczędzać. Dorośli

    przeważnie prowadzili mnie z sobą, bo nie było komu podrzucić dziecka. W ten

    sposób często słuchałam tego jodłowania. Powoli zaczął docierać do nas sens tego,

    co tajemniczy starzec śpiewał miękkim, bardzo przyjemnym głosem. Pamiętam do

    dziś słowa piosenki:

    „Żył w Tirolskich ja górach, był ja stary i siedoj,

    Łuczsze Ruskich w mirie niet - zdies' ja wieczno maładoj..." co w wolnym

    tłumaczeniu brzmiałoby mniej więcej tak:

    „Żyłem ja w tyrolskich górach, byłem stary, byłem siwy, Rosja - kraj jedyny, w

    którym jestem młody i szczęśliwy..."

    A potem zaczynał jodłować:

    „U la, la, la - la, la, u la, la, la - la, la..."

    Zamieraliśmy, wsłuchani. Cieszyłam się, że starcowi udało się opuścić straszne

    tyrolskie góry i że śpiewa o szczęściu, które możemy z nim teraz dzielić. Z

    audycji radiowych wiedziałam, że poza granicami naszego kraju wszędzie panuje

    chaos i nędza, tymczasem u nas można było kupić chleb, a niekiedy nawet masło i

    cukier!

    Pewnego razu, gdy właśnie śpiewał swoje „Rosja - kraj jedyny, w którym jestem

    młody i szczęśliwy...", na sali rozległ się spokojny głos:

    - Śpiewa tu od paru miesięcy, stary skurwysyn, więc mógłby już chyba zauważyć,

    że mieszka w Gruzji!

    Starzec śpiewał dalej, z pochyloną głową, z lewą dłonią o bardzo długich,

    pięknych palcach podniesioną do ucha, jakby nasłuchiwał szumu muszli. Nie drgnął

    żaden mięsień na jego wysuszonej, pomarszczonej jak kora akacji twarzy. Duże

    niebieskie oczy patrzyły gdzieś daleko poza nas bez żadnego wyrazu. Rozległy się

    chichoty, ale parę osób zasyczało, uciszając je. Wydało mi się to bardzo dziwne,

    bo głos z tłumu poruszył bolesny temat Rosja - Gruzja, a tu nikt go nie poparł.

    Kilka starszych osób szybko wycofało się z kina. Mama też pociągnęła mnie na

    ulicę.

    - Ten staruszek rzeczywiście mógłby zauważyć, że nie mieszka w Rosji -

    powiedziałam, starając się nadążyć za mamą.

    Chciałam koniecznie poznać jej zdanie, bo coś mi się nie zgadzało w zachowaniu

    widowni. Ale mama przyspieszyła kroku.

    - Milcz! - powiedziała po chwili. - On, wie, co ma śpiewać!

    Jej odpowiedź jeszcze bardziej rozpaliła moją ciekawość. Powracałam do tego

    tematu kilka razy, ale matka zbywała mnie sakramentalnym: „Dorośniesz -

    zrozumiesz!"

    O mężczyznach mówi się „przystojny", ale do tego starca pasowało raczej słowo

    „piękny". Piękne w nim było wszystko: głos i dobrze osadzona, kształtna głowa na

    długiej szyi, prosty wąski nos i szlachetny profil, i oczy - duże, jasne,

    nieruchome. Wydawało się, że on nikogo nie dostrzega, patrząc w daleki punkt,

    gdzieś za naszymi głowami. Jego twarz promieniała jakąś tajemną, smutną wiedzą,

    dla nas niedostępną. Powiedziałam ojcu, że powinno się go namalować z aureolą,

    tak jak na fresku w cerkwi, do której zaprowadziła mnie kiedyś ciocia Maro.

    - Tak - zgodził się ojciec. - Jest w nim coś ze świętego albo nawiedzonego.

    Pokochaliśmy tego świętego, ale nie było nam dane nacieszyć się jego jodłowaniem:

    Wkrótce zniknął z kina. Pojawiła się nowa pulchna blondynka, od razu zgodnie

    przez publiczność znienawidzona.

    Przyzwyczaiłam się do znikania ludzi nawet z najbliższego otoczenia. Jeszcze

    przed moim urodzeniem wzięli całą rodzinę mojej ciotki, a potem jeszcze paru

    bliskich krewnych. Słyszałam, jak dorośli szepcą, że w nocy znowu kogoś wzięli,

    ale nikt nie miał ochoty mi wyjaśnić, kto, gdzie i dlaczego zabiera ludzi.

    - Jak to może być, że kogoś zabierają? - zapytałam matkę.

    - Zwyczajnie - mruknęła i twarz jej sposępniała. - Nie twoja sprawa!

    - Kto zabiera? - domagałam się odpowiedzi.

    - Nie zadawaj mi nieustannie pytań! - krzyknęła mama. - Co to za okropne

    maniery?!

    Ale ja nie mogłam się powstrzymać.

    - Czy mogą przyjść i nas zabrać?! - wrzasnęłam. Matka pobladła.

    - Wypluj te słowa! - Była bliska płaczu. - Nigdy tak nie mów! Bądź szczęśliwa,

    że żyjemy! Jeżeli żyjesz i żyją twoi najbliżsi, to znaczy, że masz szczęście.

    Zrozumiałaś?!

    Potrząsnęła mną za ramiona z taką siłą, że o mało mi głowy nie urwała. W ten

    sposób po raz któryś dowiedziałam się, że jestem szczęśliwa, ale mimo to bałam

    się. Wieczorami nie chciałam zasnąć, żeby nie przegapić chwili, kiedy po kogoś

    przyjdą. A dorośli, myśląc, że śpię, poruszali bardzo interesujące, aczkolwiek

    nie zawsze zrozumiałe dla mnie tematy. Niestety, nawet ojcu, zawsze gotowemu dać

    odpowiedź na każde możliwe pytanie, robiły się nagle szklane oczy i natychmiast

    głuchł albo zaczynał mówić o czymś innym, ilekroć poruszałam temat tych, których

    wzięli.

    - Doszły mnie słuchy, milady- zaczynał i już wiedziałam, że jest źle, bo zwrotu

    milady używał wtedy, kiedy miał do mnie pretensję. - Doszły mnie słuchy, milady,

    że nie byłaś zbyt grzeczna!

    Nie wiedziałam, czy strzela w ciemno, czy mu donieśli o czymś konkretnym.

    Wolałam unikać poważnych rozmów; nigdy nie byłam zbyt grzeczna, zawsze miałam

    coś na sumieniu. W ten sposób odzwyczajono mnie od stawiania pewnych pytań.

    Widocznie tak musiało być na tym naszym świecie, że co jakiś czas ktoś znika, bo

    go w nocy biorą na ofiarę nieznanemu bóstwu. A więc i teraz pogodziłam się z

    myślą, że już nie usłyszę starego śpiewaka, bo pewno go wzięli. Zresztą, co ja o

    nim wiedziałam? Może był wrogiem ludu albo szpiegiem? Tę drugą ewentualność

    zaraz jednak odrzuciłam: Szpieg nie mógł być taki szlachetny i smutny.

    Przyszła jesień czterdziestego roku, mama zachorowała i ciocia Maro wzięła nas z

    bratem do siebie. Choć robiło się już chłodno, jedliśmy późny obiad na balkonie,

    który wychodził na podwórko. Na dworze nie musieliśmy zapalać lampy,

    oszczędzając deficytową naftę. Słyszałam pogłoski, że ropę wysyłają do Niemiec,

    gdzie w dużych ilościach potrzebują jej do samolotów bombardujących różne kraje

    w Europie...

    I wtedy nagle stary śpiewak wszedł na podwórko w swoim znoszonym garniturze,

    jeszcze bardziej wytartym niż dawniej. Rozejrzał się, postąpił parę kroków, z

    lekka powłócząc nogami, postawił na ziemi puszkę po konserwie, wyprostował się i

    podniósł do ucha smukłą dłoń.

    - To on! To on! Zaraz będzie jodłował! - zawołałam, podniecona.

    Niestety, staruszek nie jodłował. Zaczął śpiewać starą gruzińską piosenkę o

    robaczku świętojańskim. Nie radził sobie z gardłowym gruzińskim „eh", ale słowa

    wyśpiewywał poprawnie. Chodziło mu widocznie o zyskanie sympatii Gruzinów. W

    ostatnich czasach lokatorzy domów przestali reagować na podwórkowych grajków i

    śpiewaków, bo z dnia na dzień przychodziło ich coraz więcej, ceny rosły, a

    żywność znikała ze sklepowych półek w zastraszającym tempie i mało kogo było

    stać na datki. A jednak ktoś z sąsiadów wrzucił drobne do puszki jako gest

    uznania za trud, który śpiewak sobie zadał, by się nauczyć gruzińskiej piosenki.

    Tu i ówdzie wyglądały zza firanek zaciekawione twarze. Czteroletnia Tają z

    parteru wyszła z miseczką dymiącej kaszy, usadowiła się na ganku i zaczęła jeść,

    zasłuchana. Starzec spojrzał na nią i na miskę i nagle się zakrztusił. Śpiew się

    urwał. Przez chwilę wpatrywał się w kaszę, potem z wysiłkiem się odwrócił i

    pokuśtykał do bramy.

    - On musi być bardzo głodny... - cicho powiedziała ciocia Maro.

    - Daj mu coś do jedzenia! - jęknęłam błagalnie.

    Ciotka sfrunęła po schodach. Przy bramie zastąpiła drogę staremu.

    - Niech pan wstąpi do nas na filiżankę herbaty. Niech pan się ogrzeje -

    poprosiła. - Mam harfę - dodała zupełnie bez sensu. -Zagram panu!

    Starzec jakby się obudził. Na moment utkwił wzrok w twarzy ciotki, zdawało się,

    że z wielkim trudem usiłuje sobie coś przypomnieć. Po chwili ruszył za nią.

    Ciocia Maro położyła na krześle poduszkę i poprosiła, żeby usiadł. Pobiegła do

    kuchni i wróciła z miską wody i z mydłem w kuchennej mydelniczce (wkrótce

    zaczęła się wojna i mydło zniknęło z horyzontu na kilka lat). Starzec posłusznie

    umył ręce; cień nikłego uśmiechu przemknął mu po twarzy. Cały czas wyda-

    wał się nieobecny. Może bawił myślami w dalekim Tyrolu, gdzie mu było jeszcze

    gorzej niż tutaj? Ciocia Maro postawiła przed nim talerzyk dymiącego

    adżapsandaiu. To taka najtańsza, sezonowa potrawa na bazie bakłażanów duszonych

    z pomidorami i wszystkim, co się ma pod ręką, podawana z gorącą mamałygą. Ze

    złożonymi na kolanach dłońmi stary przez chwilę wpatrywał się w talerzyk i łykał

    ślinę, jakby się krępował. Spojrzał pytająco na ciotkę. Maro uśmiechnęła się.

    Miała piękne zęby.

    - Proszę jeść - powiedziała ciepło. - Wolałabym pana poczęstować pieczonym

    kurczakiem nadziewanym pigwami. Niestety, to dla nas już wspomnienie...

    Wyciągnął drżącą rękę i zaczął jeść powoli, starając się nie okazywać głodu. A

    może przedłużał przyjemność? Jedzenia nie było dużo. Ciotka przyniosła

    kryształowy kielich na długiej nóżce i z glinianego, wiejskiego dzbana nalała

    ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl