-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rozdział pierwszy
N ic nie widzę.
- Proszę się nie niepokoić. Oczy są w idealnym porządku. - Jessie Benedict pochyliła się
nad kruchą postacią Irene Valentine; która leżała na szpitalnym łóżku, i poklepała uspokajająco jej
dłoń wczepioną kurczowo w prześcieradło. - To był naprawdę fatalny upadek, więc złamała pani kilka
żeber i doznała wstrząsu, ale oczy nie ucierpiały. Proszę je otworzyć i popatrzeć na mnie.
Pani Valentine podniosła powieki i spojrzała na Jessie wyblakłymi, niebieskimi oczami.
- Nie rozumiesz. ]a nie widzę.
- Przecież pani na mnie patrzy. Poznaje mnie
pani, prawda? - Jessie zaniepokoiła się i uniosła dłoń. - Ile palców pokazuję?
- Dwa. - Siwa głowa pani Valentine poruszyła się niespokojnie na poduszce. - Na miłość boską, nie o
to mi chodzi. Nie rozumiesz. ]a nie widzę. Jessie doznała olśnienia i spojrzała na panią Valentine z
przerażeniem.
- Och, nie. jest pani pewna? Skąd pani wie? Starsza pani westchnęła
i znów przymknęła powieki.
- Nie potrafię tego wytłumaczyć - powiedziała niewyraźnie ochrypłym głosem. - Ale wiem, że coś
się stało. Czuję się tak, jakbym straciła zmysł smaku i dotyku. Tak, jakbym naprawdę oślepła. Dobry
Boże! Nie mam już po co żyć.
- To dlatego, że uderzyła się pani w głowę. Kiedy szok minie, na pewno wszystko wróci do normy. -
Bez turbanu, marszczonych spódnic i brzęczących koralików, pani Valentine wydała się Jessie krucha
i maleńka.
A ona milczała. Leżała nieruchom6 na łóżku, ściskąjąc prześcieradło.
- Wszystko w porządku? - spytała szeptem Jessie.
- ja nie spadłam - mruknęła pani Valentine.
- Słucham?
- Wcale nie spadłam z tych schodów. Ktoś mnie zepchnął.
- Zepchnął? - powtórzyła trwożliwie Jessie. - jest pani pewna? Komu
jeszcze pani o tym mówiła?
- Nie chcieli mi wierzyć. Powiedzieli, że nikogo oprócz mnie tam nie było. Co ja teraz zrobię? A
firma? Co będzie z firmą?
Jessie wyprostowała plecy. Nadeszła jej wielka szansa, której w żadnym wypadku nie zamierzała
zmarnować.
- ja się wszystkim zajmę. Proszę się nie martwić. jestem przecież pani asystentką, prawda? I jak
każdy asystent muszę pilnować interesów szefa.
Irene Valentine zerknęła na Jessie z powątpiewaniem. - Może lepiej na razie zawiesić działalność,
kochanie. Sam Pan Bóg wie, że nie miałyśmy ostatnio zbyt wielu klientów.
- Doskonale dam sobie radę - odparła dziewczyna z animuszem.
- Nie jestem taka pewna. Znam cię zaledwie od miesiąca. Nie zdążyłaś się jeszcze dowiedzieć
bardzo wielu rzeczy o moich interesach.
W tej samej chwili do separatki wkroczyła pielęgniarka i uśmiechnęła się znacząco do Jessie..
- Myślę, że pora kończyć wizytę - powiedziała. - Pani Valentine musi przecież odpocząć.
- Rozumiem. - Jessie po raz ostatni poklepała szefową po ręku. - Przyjdę do pani jutro. Proszę się
nie martwić i wracać do formy. Wszystko będzie dobrze.
- O mój Boże - westchnęła pani Valentine i znowu zamknęła oczy. Rzuciwszy stroskane
spojrzenie na wymizerowaną postać, Jessie odwróciła
się i wyszła na korytarz. Tam dopadła pierwszego napotkanego pracownika szpitala.
- Pani Valentine uważa, że została zepchnięta ze schodów w swoim własnym domu. Czy
powiadomiono policję?
Lekarz - młody człowiek o szczerym wejrzeniu uśmiechnął się do niej współczująco.
- Tak. I to natychmiast po wypadku. Słyszałem, że nie znaleziono śladów najścia. Pani Valentine
straciła po prostu równowagę na najwyższym stopniu i stoczyła się na sam dół. Takie rzeczy się
przecież zdarzają, szczególnie starszym ludziom. Może zresztą pani sprawdzić na policji. Sporządzili
raport.
- Ale jej się wydaje, że ktoś tam był. Ktoś, kto ją zepchnął.
- Pacjenci z urazami głowy często zapominają wszystko, co działo się tuż przed wypadkiem.
- I nie odzyskują już pamięci?
- Bardzo często - przytaknął doktor. - Tak więc, nawet
gdyby ktoś rzeczywiście ją napadł, nie mogłaby odtworzyć tego zdarzenia.
- Sęk w tym, że pani Valentine różni się nieco od innych ludzi - zaczęła Jessie i natychmiast
doszła do wniosku, że lekarzowi na pewno nie spodoba się opowieść o zdolnościach
parapsychicznych jej chlebodawczyni. Cały świat medyczny był bardzo sceptycznie nastawiony do
tego rodząju zjawisk. -Nieważne. Dziękuję. Do zobaczenia.
Jessie obróciła się na pięcie i pospieszyła do wind, myśląc intensywnie o nowych obowiązkach,
jakie czekały
7
jayne Ann Krentz
na nią w gabinecie. Z przyzwyczajenia odgarnęła za uszy czarne, obcięte na pazia włosy, które
zasłaniały jej wysokie kości policzkowe, a na karku układały się w trójkąt. Długa, spadająca na czoło
grzywka stanowiła oprawę lekko skośnych, zielonych oczu i uwydatniała delikatne rysy twarzy
dziewczyny, nadając jej dziwnie egzotyczny, prawie koci wygląd.
Wrażenie to potęgowało jeszcze jej smukłe ciało kipiące energią, gdy się poruszała, i zmysłowo
rozluźnione, kiedy siadała niedbale na krześle. Czarne dżinsy, czarne buty i biała bufiasta koszula w
stylu poetów romantycznych pasowały znakomicie do całości.
Czekając niecierpliwie, aby winda dotarła wreszcie na parter, .Jessie zmarszczyła brwi i zatopiła
się w rozmyślaniach. Przejmując tymczasową odpowiedzialność za gabinet pani Valentine, wzięła na
siebie wiele nowych obowiązków. A przede wszystkim musiała zacząć od odwołania umówionego
wcześniej spotkania.
Ta myśl przyniosła jej natychmiast zarówno ogromną ulgę, jak i uczucie zawodu. Na razie pozbyła
się kłopotu.
Nie była jednak do końca przekonana, czy naprawdę chce się go pozbyć.
Ostatnio miewała dość często mieszane uczucia i nic nie wskazywało na to, by ten nieprzyjemny
stan mógł ulec poprawie. Intuicja podpowiadała Jessie, że dopóki Sam Hatchard nie zniknie z jej
życia, nie ma szans na rozwiązanie problemu.
Jessie szła szybko ulicą, stukając żwawo obcasami o chodnik. l choć nad Seattle rozpostarły się
jasnożółte opary, był to naprawdę
bardzo piękny wiosenny dzień. W tym wspaniałym, tętniącym życiem mieście niechętnie
wspominano o smogu. Ludzie ignorowali go za każdym razem, gdy miał czelność się pojawić. W
takich razach zazwyczaj rozprawiali żywo o słońcu, które tak rzadko gościło w Seattle. Smog
zresztą znikał natychmiast w strugach ulewnego deszczu, a tu na szczęście padało często. Nad
głowami przechodniów rozpościerał się baldachim
soczystej zieleni drzew zasadzonych gęsto po obu stronach chodnika. Na tle srebrzystych wód
Zatoki Elliotta rozciągała się przybierająca wciąż nowe kształty sylwetka miasta, w którym
budowano ostatnio coraz więcej wieżowców. Promy i tankowce wyglądały z daleka jak łódeczki z
który na ciemnoniebieskiej tafli stawu. W jasnożółtej mgle trudno było nawet dostrzec zarys dzikich
Gór Olimpijskich.
Jessie zmrużyła oczy, sięgnęła do torebki i wyjęła z niej ciemne okulary. Na północno-wschodnim
wybrzeżu Pacyfiku słoneczne dni psuły ludziom szyki.
Droga do punktu konsultacyjnego pani Valentine, położonego w cichej, bocznej uliczce, zajęła jej
dwadzieścia minut. Nieduża firma mieściła się w dwupiętrowym budynku z cegły, kilka przecznic od
szpitala First Hill, gdzie zabrano panią Valentine z samego rana.
Na drzwiach wejściowych prowadzących do tej starzejącej się posesji znajdował się szyld pani
Valentine oraz stylizowany rysunek gila -logo małej, kiepsko prosperującej firmy komputerowej, z
którą dzieliła lokal. Jessie nacisnęła klamkę i weszła do ciemnego holu.
Natychmiast otworzyły się matowe, szklane drzwi po prawej stronie i pojawiła się w nich
potargana głowa młodzieńca dwudziestopięcioletniego. Młody człowiek wyglądał tak, jakby spał w
ubraniu, co zapewne nie było dalekie od prawdy. Ubrany był w dżinsy, adidasy oraz biały
podkoszulek z krótkim rękawem. Z kieszonki na piersiach wystawało plastikowe etui na długopisy i
drobne akcesoria komputerowe. Chłopak łypał na Jessie zza szkieł okularów w rogowej oprawie. W
tle połyskiwał tajemniczo ekran mruczącego komputera.
Jessie uśmiechnęła się. - Cześć, Alex.
- Ach, to ty - powiedział Alex Rabin. - A już miałem nadzieję , że
przyszedł klient. jak si ę czuje pani V.
- Wyzdrowieje. Połamane żebra i szok. Lekarze chcą zatrzymać ją na obserwacji przez parę dni,
a potem pojedzie do siostry. Ale powinno być dobrze.
9
]ayne Ann Krentz
Alex podrapał się bezmyślnie po głowie i nastroszył sobie włosy.
- Biedna staruszka. Ma szczęście, że żyje. Co będzie z jej firmą?
Jessie uśmiechnęła się buńczucznie. - ja się wszystkim zajmę.
- Naprawdę? - Alex znów przymrużył oczy. - No cóż, powodzenia. W razie
czego, wpadnij. Chętnie służę pomocą.
Jessie zmarszczyła nos.
- Prawdę powiedziawszy, przydałoby nam się po prostu paru nowych klientów.
- Mnie też. Słuchaj, a może byśmy dali wspólne ogłoszenie? - Alex wyszczerzył zęby
w uśmiechu. - Robin i Valentine: Psychotroniczne konsultacje komputerowe.
- Wiesz, to wcale niegłupi pomysł - rzuciła Jessie, ruszając po schodach na górę. - Powiem
więcej: całkiem niezły. Muszę o tym pomyśleć.
- Daj spokój, przecież żartowałem - zawołał za nią Alex.
- Mogłoby się udać - wrzasnęła Jessie z podestu drugiego piętra, otwierając drzwi, na których
widniała wywieszka: PSYCHOTRONICZNE KONSULTACJE PANI VALENTINE. - Nawet
wymyśliłam dla nas slogan reklamowy: Intuicja i inteligencja na usługach naszych klientów.
- Oszalałaś? Natychmiast zleciałyby się tutaj wszystkie czuby.
- Wcale by mi to nie przeszkadzało, gdyby mieli forsę.
- W zasadzie racja.
Jessie weszła do tandetnie urządzonego biura i rzuciła okulary słoneczne oraz torbę na sofę z
wypłowiałym perkalowym obiciem. Potem poszła w przeciwległy kąt pokoju i stanęła przy
staroświeckim biurku z żaluzjowym zamknięciem, wmawiając sobie, że najlepiej będzie, jeśli
zakończy sprawę, zanim opuści ją odwaga.
Opadła na duże drewniane krzesło obrotowe i położyła nogi na biurku, nie zdejmując nawet butów.
Krzesło zaskrzypiało na znak protestu, kiedy Jessie wychyliła się
10
trochę do przodu, żeby wystukać prywatny numer telefonu ojca - prezesa firmy Benedict Fasteners.
- Biuro pana Benedicta, słucham. - Spokojny, obojętny głos należał niewątpliwie do
doświadczonej sekretarki.
- Cz~ć, Grace. Tu Jessie. jest tata?
- jak się masz, Jessie. - W profesjonalny ton wkradła
się przyjazna nuta wywołana długoletnią znajomością. Owszem jest, ale jak zwykle nie życzy sobie,
żeby mu przeszkadzano. Chcesz z nim rozmawiać osobiście?
- Koniecznie. Powiedz, że to ważne.
- Zaczekaj. Zobaczę, co się da zrobić. - Grace wcisnęła guzik na
interkomie.
W chwilę później w słuchawce odezwał się głos ojca Jessie. Był mocno poirytowany.
- Jessie? - spytał pan Benedict zniecierpliwionym tonem. - Właśnie omawiam kontrakt. Co się
dzieje?
- jak się masz, tato. - Jessie w ostatniej chwili ugryzła się w język i nie przeprosiła ojca za to, że
niepokoi go w pracy. Vincent Benedict był zawsze zajęty, a zatem przeszkadzały mu wszystkie
telefony.
Jessie już dawno doszła do wniosku, że będzie musiała prosić ojca o wybaczenie za każdym
razem, gdy zdecyduje się do niego zadzwonić, i postanowiła zrezygnować z kurtuazji.
- Chciałam ci tylko powiedzieć, że coś się wydarzyło u mnie w firmie i nie będę mogła pójść dziś na
kolację z Hatchem i Gallowayami. Mam kłopoty.
- I to jakie! - zagrzmiał w słuchawkę pan Benedict. Dałaś mi słowo, że pomożesz Hatchowi
zabawiać gości. Doskonale wiesz, jakie to ważne. Tłumaczyłem ci wszystko w zeszłym tygodniu.
Gallowayowie muszą się przekonać, że trzymamy wspólny front. Na tym polegają interesy, do
cholery!
- Więc ty idź. - Jessie odsunęła słuchawkę od ucha. Już w dzieciństwie zyskała tę bolesną
świadomość, że w świecie jej ojca interesy są zawsze na pierwszym miejscu.
- Nie wypada! - ryknął Vincent. - Ethel i George domyślą się od razu, że to spotkanie ma służbowy
charakter.
11
]ayne Ann Krentz
- Niewiele się pomylą. Spójrz prawdzie w oczy. Gdybyście nie wiązali z tą kolacją ukrytych nadziei,
wcale by wam na niej tak bardzo nie zależało.
- Nie w tym rzecz. Chcieliśmy rozmawiać z nimi na luzie. Doskonale wiesz, oco mi chodzi.
Finalizujemy kontrakt. Hatch potrzebuje kogoś do towarzystwa, a Gallowayowie powinni się upewnić,
że darzę tego chłopaka stuprocentowym zaufaniem.
- Tato, posłuchaj - zaczęła Jessie i urwała czując, że uderza w płaczliwy ton. Nie potrafiłaby
wytłumaczyć ojcu, dlaczego tak bardzo nie chce pójść z
Hatchem na spotkanie w interesach. Vincent nie zrozumiałby jej zastrzeżeń. Hatch tym bardziej nie.
Miał przecież szansę podpisać ważny kontrakt dla firmy i oczarować córkę prezesa. A to wszystko
dzięki jednej kolacji.
- Właśnie ty powinnaś tam pójść. Nie widzę lepszego rozwiązania - ciągnął Vincent szorstko. -
Gallowayowie znają cię od dziecka. Kiedy zobaczą nowego dyrektora Benedict Fasteners w
towarzystwie mojej córki, utwierdzą się w przekonaniu, że go popieram, więc w firmie nie zajdą
żadne istotne zmiany. To bardzo ważne. Galloway jest człowiekiem starej daty i lubi ciągłość w
interesach.
- Tato, nie mogę. Pani Valentine uległa wypadkowi. Jest w szpitalu.
- W szpitalu? Co się stało, do cholery?
- Spadła ze schodów. Nie wiem dokładnie, jak do tego
doszło. Doznała wstrząsu i złamała kilka żeber. Przez kilka tygodni nie będzie mogła pracować.
Wszystko zostało na mojej głowie.
- Co za różnica? Sama mi mówiłaś, że i tak nie macie zbyt wielu klientów.
- Jako jej nowa asystentka zamierzam rozwinąć firmę. Muszę zacząć od
reklamy.
- Chryste! Moja córka zajmuje się marketingiem dla wróżki!
- Tato, nie życzę sobie żadnych uwag na ten temat.
Dobrze, już dobrze. Słuchaj. Przykro mi z powodu
pani Valentine, ale nie widzę związku między jej wypadkiem a dzisiejszą kolacją.
- Odpowiadam za firmę. Pani Valentine powierzyła mi swoje
sprawy, a tu jest cała masa rzeczy do zrobienia.
- Akurat dziś wieczorem? - zapytał sceptycznie Vincent.
Jessie przez chwilę rozglądała się rozpaczliwie po pustym biurze, aż w końcu wzrok jej padł na
nie zapisane karty księgi przyjęć.
- Tak. - Starała się, by jej słowa brzmiały stanowczo. Uporządkowanie kartoteki i opracowanie
planu zajmie mi sporo czasu. Powinieneś mnie zrozumieć. Nigdy nie pracowałeś mniej niż
dwanaście godzin na dobę. Przeciętnie czternaście.
- Daj spokój. Nie porównuj zarządzania firmą z prowadzeniem biura jakiejś wróżki.
- Nie nazywaj jej tak. Pani Valentine to medium. Naprawdę. Ajajestemjej asystentką. Taki sam
interes jak każdy inny. - Jessie zniżyła głos do przymilnego szeptu. - Więc jak? Powiesz Hatchowi,
że jestem zajęta i nie mogę mu towarzyszyć?
- Oczywiście że nie, do diabła. Z jakiej racji?
- Tato, proszę. Mówiłam ci przecież, że ten facet mnie denerwuje.
- Sama się nakręcasz. Zresztą, o ile wiem, zupełnie bez powodu. Jeśli jednak chcesz zostawić
go na lodzie akurat wtedy, gdy jesteś mu najbardziej potrzebna, nie wymagaj ode mnie pomocy.
Nie zamierzam świecić za ciebie oczami.
- Proszę. Tylko ten jeden raz. Lecę z nóg. Zresztą nawet nie wiem, gdzie go szukać.
- Nie widzę problemu. Hatch właśnie tu przyszedł.
Właściwie stoi przy biurku. Wytłumacz mu dokładnie, dlaczego wystawiasz go do wiatru na dwie
godziny przed tak ważnym spotkaniem.
- Tato, przestań. Błagam ... - Jessie jęknęła.
Ale już było za późno. Vincent przysłonił dłonią słuchawkę i zaczął mówić, ajego córka zamknęła
oczy z przerażenia.
13
]ayne Ann Krentz
- Dzwoni Jessie. - Pan Benedict prychnął. - Próbuje się wymigać od kolacji z Gallowayami. Zrób
coś. W końcu jesteś dyrektorem.
Jessie wyczuła, że słuchawka przechodzi w ręce Hatcha, i jęknęła w duchu. Wyobraziła sobie te
ręce. Takie męskie i delikatne. Ręce pianisty lub szermierza.
Usłyszała w słuchawce jego głos - niski, spokojny, głęboki jak wody oceanu -i przeszedł ją
dreszcz.
- Co się stało? -- spytał Sam Hatchard tak łagodnie, że Jessie przeraziła się jeszcze bardziej.
Hatch nigdy nie tracił panowania nad sobą, działał na zimno i niezwykle skutecznie. Jessie
wydawało się, że nawet bezwzględnie. I choć sprawiał wrażenie człowieka całkowicie wyzutego z
uczuć, intuicja ostrzegała dziewczynę, że prawda wygląda zupełnie inaczej.
- Cześć, Hatch. - Jessie zdjęła nogi z biurka, po czym zaczęła wyginać nerwowo sznur telefonu.
Przełknąwszy ślinę, uczyniła ogromny wysiłek, by mówić stanowczo i bez pośpiechu.
- Przykro mi bardzo, ale zdarzyło się tu coś, czego nie można było przewidzieć.
- Przecież w gabinecie wróżki nie mogą się dziać rzeczy nieprzewidziane. Jessie zamrugała
powiekami. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny,
pomyślałaby, że żartuje. Niestety Hatch był całkowicie pozbawiony poczucia humoru, o czym
zdążyła się już przekonać. Popatrzyła groźnie na ścianę.
- Niestety, nie będę mogła dziś zabawiać Gallowayów.
Szefowa leży w szpitalu, a ja zajmuję się firmą. Mam masę pracy i właściwie powinnam już
kończyć tę rozmowę- I tak nie zdążę dziś wszystkiego zrobić.
- już za późno, żebym zmienił plany.
Jessie odkaszlnęła i zacisnęła palce wokół sznura.
- Bardzo mi przykro, ale pani Valentine naprawdę na mnie liczy.
-- Interes z Gallowayami przyniesie ogromne zyski.
- Wiem, ale ...
- George i Ethel Galloway bardzo chcieliby cię zoba-
14
czyć. George wyraźnie to podkreślał. Nie wiem, jak zinterpretują twoją nieobecność. Pewnie
pomyślą, że ktoś wykupuje udziały albo że ja nie potrafię dojść do porozumienia z twoim ojcem.
Zadawał jej cios za ciosem i zamykał tym samym drogę wyjścia.
- Hatch ...
- jeśli Galloway wbije sobie do głowy, że Benedict
Fasteners zmieni właściciela, nie wejdzie w interes. Byłbym bardzo zawiedziony, gdyby mi się nie
udało podpisać tego kontraktu. Jessie poczuła się osaczona. Hatch po mistrzowsku przypierał
ludzi do muru.
- Może tatuś z tobą pójdzie? - spytała rozglądając się po pokoju, jakby szukała schronienia.
- To by było trochę dziwne, nie sądzisz?
Ta spokojna, rozsądna argumentacja doprowadzała ją do szału. Tylko Hatch potrafił ją do tego
stopnia wytrącić z równowagi. Skręcając sznur telefonu, zakołysała się niespokojnie na krześle.
- Wiem, że powiadomiłam cię o swej decyzji zbyt późno ...
- I chyba niepotrzebnie ją podjęłaś. - Hatch mówił teraz bardzo cicho. - jestem przekonany, że
pani Valentine nie wymaga od ciebie, żebyś pracowała wieczorami.
- Zwykle nie, ale to wyjątkowa sytuacja.
- I naprawdę nie możesz przełożyć swoich zajęć na jutro?
Jessie popatrzyła bezradnie na zniszczony blat biurka. Nie umiała kłamać.
Przypierana do muru, na ogół mówiła prawdę.
- W tego rodzaju interesach trudno cokolwiek planować. -- Jessie?
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl