• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Amélie Nothomb

     

     

    Dziennik Jaskółki

     

    przełożyła Joanna Polachowska

     

    Człowiek budzi się w ciemnościach i nic nie wie. Gdzie jest, co się dzieje? Przez krótką chwilę nic nie pamięta. Nie wie, czy jest dzieckiem, czy dorosłym, czy jest winny, czy niewinny. Czy to ciemności nocy, czy więzienia?

    Wie tylko jedno, z tym większą ostrością, że to jego jedyny bagaż: jest żywy. Nigdy nie był aż tak żywy. Czym jest życie w tym ułamku sekundy, kiedy człowiek ma rzadki przywilej braku tożsamości?

    Jest strachem.

    Trudno o większą wolność niż ta krótka amnezja po przebudzeniu. Człowiek jest jak niemowlę umiejące mówić. Może coś powiedzieć o nienazwanym odkryciu swoich narodzin: trafił do świata strachu żywych.

    W tej krótkiej chwili autentycznego przerażenia zapomina, że na jawie zaraz po przebudzeniu mogą występować podobne zjawiska. Wstaje, szuka drzwi, zagubiony jak w hotelu. A potem wspomnienia jednym błyskiem zespalają ciało i przywracają to, co zastępuje mu duszę. Człowiek czuje się uspokojony i zawiedziony: jest więc tym i tylko tym.

    Momentalnie orientuje się w topografii swojego więzienia. Obok sypialni jest łazienka, w której polewa się lodowatą wodą. Co próbuje zmyć z twarzy w tym zimnie i z taką energią? A potem zaczyna się zwykły kołowrót. Każdy ma własny, kawa-papieros, herbata-tost, pies-smycz, wszystko tak zaplanowane, żeby się jak najmniej bać.

    W rzeczywistości przez cały czas zmagamy się ze strachem. Wymyślamy różne definicje, żeby przed nim uciec: nazywam się tak i tak, pracuję tu i tu, mój zawód polega na robieniu tego czy tamtego.

    Ale strach, zepchnięty głęboko, nie przerywa swojej kreciej roboty. Nie można go całkiem zakneblować. Myślisz, że nazywasz się tak i tak, że twoja praca polega na robieniu tego czy tamtego, ale w chwili przebudzenia nic z tych rzeczy nie istniało. Możliwe, że w ogóle nie istnieje.

     

    Wszystko zaczęło się osiem miesięcy temu. Przeżyłem właśnie zawód miłosny tak głupi, że lepiej nie mówić. Do cierpienia dochodził jeszcze wstyd z powodu tego cierpienia. Żeby uwolnić się od bólu, wyrwałem sobie serce. Operacja była łatwa, ale mało skuteczna. Siedlisko bólu przetrwało, pozostało wszędzie, na skórze i pod skórą, w oczach, w uszach. Moje zmysły były wrogami, przypominającymi mi nieustannie o tej idiotycznej historii.

    Postanowiłem więc uśmiercić zmysły. Wystarczyło znaleźć wewnętrzny przełącznik i przeniosłem się do świata ni to ciepła, ni to zimna. Było to samobójstwo sensoryczne, początek nowej egzystencji.

    Od tej pory nie czuję już bólu. Nie czuję już nic. Zniknęła ołowiana pokrywa utrudniająca mi oddychanie. Reszta też. Zamieszkałem w swoistej nicości.

    Kiedy ulga już minęła, zacząłem się potwornie nudzić. Pomyślałem, czyby na nowo nie przekręcić wewnętrznego kontaktu, ale okazało się to niemożliwe. Zaniepokoiłem się.

    Muzyka, która mnie kiedyś wzruszała, nie budziła już we mnie żadnych emocji, nawet doznania tak podstawowe jak jedzenie, picie czy kąpiel zupełnie na mnie nie działały. Byłem ze wszystkiego wykastrowany.

    Utrata odczuć mi nie ciążyła. Głos matki w telefonie był już tylko zwykłym uprzykrzeniem, jak kapanie wody. Przestałem się nią przejmować. Może to i lepiej.

    A reszta mnie nie obchodziła. Życie zamieniło się w śmierć.

     

    Przełomem okazała się płyta Radiohead, zatytułowana Amnesiac. Tytuł pasował do mojej sytuacji, będącej rodzajem amnezji zmysłów. Kupiłem ją. Słuchałem i nic nie czułem. Tak działał na mnie obecnie każdy rodzaj muzyki. Już miałem wzruszyć ramionami na myśl o dodatkowych sześćdziesięciu minutach nicości, kiedy zaczęła się trzecia piosenka, której tytuł mówił o drzwiach obrotowych. Był to ciąg nieznanych mi dźwięków, rozplanowanych z podejrzanie drobiazgową oszczędnością. Trafny tytuł, wyrażający niedorzeczną fascynację dziecka obrotowymi drzwiami, z których nie potrafiłoby się wydostać, gdyby w nie weszło. Z założenia nie było w tym nic wzruszającego, a jednak w oku zakręciła mi się łza.

    Czy dlatego, że od długich tygodni nic nie czułem? Reakcja wydała mi się przesadna. Dalsza część płyty nie wywoływała we mnie nic ponad to lekkie oszołomienie, jakie towarzyszy każdemu pierwszemu słuchaniu. Kiedy się skończyła, znów nastawiłem trzeci kawałek i ogarnęło mnie drżenie. Moje przepełnione bezgranicznym dziękczynieniem ciało lgnęło do tej skromnej muzyki, jakby to była jakaś włoska opera, głęboko wdzięczne, że mogło nareszcie opuścić chłodnię. Nacisnąłem repeat, chcąc jeszcze raz sprawdzić działanie tej magii.

    Jak więzień świeżo wypuszczony na wolność, zatraciłem się w rozkoszy. Byłem dzieckiem usidlonym fascynacją tymi obrotowymi drzwiami, kręcącym się w powtarzalnym cyklu obrotów. Podobno dekadenci wszystkimi zmysłami szukają wyuzdania: u mnie działał tylko jeden, ale za jego pośrednictwem upajałem się aż po najgłębsze warstwy duszy. Człowiek nigdy nie jest tak szczęśliwy jak wtedy, kiedy znajdzie sposób na zatracenie się.

     

    Zdarzenie to uzmysłowiło mi jedno: porusza mnie teraz tylko to, co nieznane. Emocje wywołujące radość, smutek, miłość, tęsknotę, gniew, itd. wcale na mnie nie działały. Moja wrażliwość otwierała się jedynie na doznania niecodzienne, z niczym się niekojarzące, takie, których nie można by zaliczyć do dobrych czy złych. Tak samo było z tym, co obecnie zastępowało mi uczucia: doświadczałem tylko tych, które wibrowały poza dobrem i złem.

    Ucho sprowadziło mnie z powrotem do świata żywych. Postanowiłem otworzyć kolejną furtkę: oko. Sztuka współczesna zdawała się stworzona dla osobników mojego pokroju.

    Widywano mnie w miejscach, w których nigdy wcześniej nie byłem: w Beaubourgu, na Międzynarodowych Targach Sztuki Współczesnej. Oglądałem propozycje kompletnie z sufitu: tego mi właśnie było trzeba.

     

    Z dotykiem miałem pewien kłopot: w czasach, kiedy nie byłem jeszcze oziębły, zdarzało mi się działać na dwa fronty. Nie istniały więc dla mnie obszary seksualnie dziewicze i odłożyłem rozwiązanie tego problemu na później.

    Ze smakiem sprawa też nie była prosta. Opowiadano mi o szalonych kucharzach wymyślających różne niesamowite potrawy o bajecznych smakach, tyle że przeciętne menu w ich restauracjach kosztowało pięćset euro, połowę mojej kurierskiej pensji. Nie było o czym marzyć.

    Węch ma tę cudowną właściwość, że nie wiąże się ze stanem posiadania. Można paść z rozkoszy, poczuwszy na ulicy perfumy obcej osoby. To zmysł idealny, znacznie skuteczniejszy od ciągłe zatkanego ucha, znacznie dyskretniejszy od oka, które nabiera manier właściciela, znacznie subtelniejszy od smaku, doznającego rozkoszy tylko wtedy, kiedy jest jedzenie. Gdybyśmy słuchali dyktatu nosa, zrobiłby z nas arystokratów.

    Nauczyłem się reagować na zapachy z pozoru pozbawione konotacji: gorąca smoła naprawianych nawierzchni szos, ogonki pomidorów, soki świeżo ściętych drzew, czerstwy chleb, winyl i guma stały się dla mnie źródłem bezgranicznej rozkoszy.

    Kiedy byłem w nastroju snobistycznym, odwiedzałem nowoczesnych perfumiarzy, tych, którzy siedzą w swoich butikach i tworzą na zamówienie różne niezwykłe mikstury. Wychodziłem zachwycony ich próbkami i znienawidzony przez sprzedawców, którzy tak się starali po to, żebym ostatecznie nic nie kupił. Nie moja wina, że są tacy drodzy.

     

    Mimo tej węchowej rozpusty, a może właśnie przez nią, mój seks zaczął się uskarżać.

    Od miesięcy nic kompletnie, nawet w samotności. Daremnie wytężałem szare komórki, wyobrażałem sobie różne niewyobrażalne historie: nic, ale to naprawdę nic na mnie nie działało. Nie kręciły mnie najwymyślniejsze lektury spod znaku rozporka. Na filmach pornograficznych pękałem ze śmiechu.

    Zwierzyłem się z tego mojemu kumplowi Mohamedowi. Powiedział:

    – Wiesz, to może głupie, ale zakochanie pomaga.

    Akurat. Ze wszystkich moich zmysłów ten jeden, który wtajemniczy sposób dawał zdolność skupiania się na jednej istocie, był najbardziej martwy. Rozżalony na Momo, że tego nie rozumie, mruknąłem:

    – Nie mają chleba? Dajcie im bułeczki.

    – Ile to już trwa?

    – Prawie pięć miesięcy.

    Popatrzył na mnie i zobaczyłem, jak współczucie w jego wzroku zamienia się w pogardę. Nie powinienem był dodawać, że obywałem się również bez pomocy ręki. Przypomniało mi to epizod z powieści Zoli Brzuch Paryża, w której nędzarz wyznaje pięknej rzeźniczce, że od trzech dni nic nie jadł, momentalnie przeobrażając litość grubaski w nienawistne lekceważenie, bo doprawdy, trzeba być istotą niższego rzędu, żeby się doprowadzić do stanu takiego upodlenia.

    Pewien ksiądz powiedział mi, że w czystości można żyć bez końca. Duchowni, którzy rzeczywiście dochowują ślubów, są najlepszym argumentem przemawiającym za tym, żeby życie seksualne, w takiej czy innej formie, jednak prowadzić: to ludzie przerażający. Byłem gotów na wszystko, byle się do nich nie upodobnić.

     

    Ucho to słaby punkt. Do braku powieki dochodzi tu jeszcze inny defekt: słyszy się zawsze to, czego wolałoby się nie usłyszeć, ale nigdy nie słyszy się tego, co by się chciało. Wszyscy mają przytępiony słuch, nawet ci obdarzeni słuchem absolutnym. Jedną z funkcji muzyki jest stwarzanie człowiekowi złudzenia, że panuje nad tym najbardziej upośledzonym zmysłem.

    Dotyk i słuch stały się dla mnie ślepcem i paralitykiem: dziwne, ale niedostatki seksualne zacząłem sobie rekompensować stałym słuchaniem muzyki. Połączyłem to z moją pracą i odtąd przemierzałem Paryż na ryczącym motorze i ze słuchawkami na uszach.

    W końcu stało się to, co się stać miało: potrąciłem staruszka. Nic poważnego. Mój pracodawca był jednak innego zdania i z miejsca mnie wywalił. Uznał, że stanowię zagrożenie publiczne i ostrzegł innych w branży, żeby mnie nie zatrudniali.

    Zostałem bez seksu i bez pracy; dużo amputacji jak na jednego człowieka.

     

    Zagrożenie publiczne, powiedział mój eks-szef. Pomyślałem sobie, a może i zawód?

    Grałem w barze w bilard z pewnym bardzo uzdolnionym Rosjaninem. Mierzył z niesamowitą celnością, więc zapytałem, skąd u niego ten talent.

    – Nawyk ze strzelnicy – odparł z lakonicznością zawodowca.

    Zrozumiałem. Żeby wiedział, z kim ma do czynienia, przestałem pozwalać mu wygrywać. Zagwizdał z podziwem. Powiedziałem, że jestem człowiekiem, jakiego potrzebuje. Zawiózł mnie na drugi koniec Paryża i przedstawił szefowi ukrytemu za weneckim lustrem.

    Z uwagi na łatwość, z jaką mnie zaangażowano, opowiadam się za wejściem Rosji do wspólnej Europy. Żadnych papierków, nic. Sprawdzian ze strzelania, kilka pytań. Nie żądali dowodu osobistego: mogłem podać dowolne nazwisko. Stanęło na Urbanie, moim wymarzonym imieniu. To im wystarczyło. I jeszcze, z przyczyn zrozumiałych, numer komórki.

    Zobaczyłem, że na mojej fiszce wpisali: „strzelec wyborowy”. Schlebiło mi to. Po raz pierwszy zostałem zaliczony do najlepszych, do elity; spodobał mi się obiektywizm tego kryterium. Dobre wróżki obdarowały mnie tylko jednym talentem: strzeleckim. Jako dziecko wyczuwałem w oku i ciele ową tajemniczą łatwość celowania, i to zanim jeszcze miałem z czego. Dziwne uczucie cudownego bezpieczeństwa w przedłużeniu własnego ramienia. Na kolejnych jarmarkach zdobywałem praktykę czy raczej stwierdzałem cud: nieodmiennie trafiałem w środek tarczy, zgarniając mnóstwo ogromnych pluszaków.

    Zwycięstwo było w zasięgu mojej strzelby, tyle że nie miałem ani strzelby, ani czego zwyciężać. Cierpiałem z powodu swojego bezużytecznego geniuszu, jak sprawozdawca sportowy ze smykałką do ogrodnictwa czy mnich tybetański z duszą marynarza.

    Spotkanie tego Rosjanina było dla mnie odkryciem własnego przeznaczenia. Popatrzył uważnie na dziesięć moich tarcz i powiedział:

    – Niewielu mężczyzn tak strzela. I żadna kobieta.

    Przezornie milczałem, w duchu zadając sobie pytanie, jak daleko się posunie w tym swoim machizmie. Dodał:

    – Trudno o coś bardziej męskiego od celnego strzału.

    Nie skomentowałem jego grubiańskich uwag. Człowiek będący moim przeznaczeniem zdawał się lubować w tego typu knajpianych aforyzmach.

    – Gratulacje – powiedział jeszcze, odkładając na bok moje ulotne cele. – Muszę cię uprzedzić, że na wiele ci się to nie przyda. Nasi zabójcy mają przykazane strzelać z bliska. I nie licz na inną broń niż rewolwer. Ale nie wiadomo, jeśli trafi ci się klient z refleksem... My angażujemy cię jak ci naukowcy, którzy krzyżują... nie wiadomo, czy nam się do czegoś przydasz, wiemy tylko, że gość taki jak ty powinien pracować dla nas, a nie dla konkurencji.

    W duchu zadałem sobie pytanie, czy konkurencja to policja. Chyba raczej rywalizujące bandy płatnych morderców.

    Dar taki jak mój trudno jest zrozumieć. Urodzony strzelec wyborowy ma wzrok pilota liniowego, rękę, która nigdy nie drży, i odpowiednią postawę, by zneutralizować siłę odrzutu. Ale wielu ludzi posiadających owe przymioty chybiłoby nawet słonia w korytarzu. Strzelec wyborowy potrafi znaleźć punkt przecięcia tego, co widzi jego oko, z tym, co robi jego ręka.

    Niecierpliwie czekałem na pierwsze zadanie. Zacząłem po dwadzieścia razy dziennie sprawdzać pocztę głosową. Żołądek ściskał mi strach: nie przed pracą, tylko przed tym, że nie zostanę wybrany.

     

    Punktualnie o dwunastej zadzwonił telefon.

    – Pierwszą robotę będziesz miał łatwą. Przyjeżdżaj.

    Mój motor okazał się równie użyteczny w nowej pracy, jak w poprzedniej. W dwadzieścia minut przejechałem cały Paryż. Pokazano mi zdjęcia magnata spożywczego, który wszedł w paradę szefowi.

    – Nie chce o niczym słyszeć. Wkrótce w ogóle nic nie będzie słyszał.

    – Dziwne – powiedziałem, oglądając zdjęcia – jest chudy.

    – Nie je tego, co sprzedaje. Nie jest taki głupi.

    W nocy zgarnąłem go pod kamienicą, w której miał się spotkać z kochanką. Przedziurawiłem mu głowę dwoma strzałami kalibru łyżeczki. I wtedy zdarzył się cud.

     

    Nie miałem czasu tego analizować. Musiałem natychmiast wiać. Motor wywiózł mnie daleko, jego pęd potęgował świeżo przeżyte doznania.

    Pognałem po cztery stopnie na górę, rzuciłem się na łóżko i dokończyłem dzieła. Było to przyjemne, ale nie umywało się do emocji towarzyszących likwidacji klienta. Co się właściwie wydarzyło? Pamiętałem, że serce waliło mi jak szalone, krew napływała w różne newralgiczne miejsca. Nad wszystkim brało górę rozkoszne poczucie nieznanego: nareszcie zrobiłem coś nowego.

    Jeśli szczytowałem tak zawrotnie, to dlatego, że w końcu zafundowałem sobie coś, za czym od miesięcy tęskniłem: rzecz nową, nienazwaną, niewyobrażalną.

    Nie ma nic bardziej dziewiczego od zabijania. Jest to doznanie nieporównywalne z żadnym innym. Człowieka przenika dojmująca rozkosz w miejscach, które nawet trudno zlokalizować. Taki egzotyzm go wyzwala.

    To najradykalniejszy sposób zaspokojenia żądzy władzy. Nad istotą, o której nie wie się nic, przejmuje się władzę absolutną. I jak w przypadku każdego szanującego się tyrana, nie czuje się ani krzty wyrzutów sumienia.

    Aktowi temu towarzyszy rozkoszny strach. To on jest katalizatorem rozkoszy.

    I, last but not least, jeśli człowiek wywiąże się ze zlecenia, zarabia mnóstwo pieniędzy. W świadomości, że za coś takiego mu płacą, kryje się zdumiewająca satysfakcja.

     

    Gość z bilardu miał na imię Jurij.

    – Dobrze się spisałeś – powiedział, wręczając mi kopertę. – Przelicz.

    – Ufam ci – odrzekłem jak panisko.

    – Niesłusznie.

    Zgadzało się. Chciał mnie tylko zbić z tropu.

    – Kiedy następny raz?

    – Spodobało ci się?

    – Owszem.

    – Oby nie za bardzo. Zachowaj umiar. W przeciwnym razie stracisz na jakości. Dziś wieczorem?

    Pokazał mi zdjęcia pewnego wścibskiego i gadatliwego dziennikarza.

    – Podpadł szefowi?

    – A jak sądzisz? Dlaczego niby ich wybieramy?

    – Żeby uwolnić ludzkość od takiego robactwa.

    – Możesz tak myśleć, skoro ci to pomaga.

    Nie potrzebowałem żadnej pomocy. Ale takie myślenie potęgowało mi przyjemność. Czekając na zapadnięcie nocy, niepokoiłem się. Dziewiczość może być tylko zmysłowa. Tymczasem poznałem już emocje zabijania. Czy doświadczę jeszcze podobnego orgazmu? Chciałem w to wierzyć. Dwie sekundy to za mało, by odebrać takiemu zdarzeniu jego nowość.

    Mówi się, że w seksie pierwszy raz nie jest najlepszy. Moje doświadczenie potwierdzało tę opinię. Co do morderstwa, to za pierwszym strzałem doznałem takiego upojenia, że wydawało mi się niemożliwe marzyć o czymś lepszym.

     

    Regułą były dwa strzały w głowę. W czaszkę, żeby zniszczyć centralę. W ogromnej większości przypadków uśmiercała już pierwsza kula. Druga była na wszelki wypadek. Toteż nikt nie przeżywał.

    – Zwiększasz też prawdopodobieństwo zmasakrowania twarzy. A to opóźnia pracę policji.

    Ja sam błogosławiłem ową zasadę drugiego strzału, który dodatkowo potęgował rozkosz. Zauważyłem, że drugie naciśnięcie spustu było lepsze; pierwsze kojarzyło się jeszcze z wysiłkiem palca.

    Rzecz zapowiadająca się na małą skalę powtórzyła się na wielką; z dziennikarzem zaznałem większej rozkoszy niż z gościem od żywności. A z następnym, ministrem, jeszcze większej.

    – Nie bez znaczenia jest rozgłos medialny – skomentował to Jurij. – Ekscytacja jest większa, kiedy wiesz, że będą o tym pisały gazety.

    Purysta we mnie oburzył się:

    – Na mnie sława nie robi wrażenia! Ważny jest człowiek.

    – Powiedzmy.

    – Sprawdź mnie, jeśli nie wierzysz.

    – Tak jakbym to ja wybierał klientów.

    – Ale często to ty wybierasz zabójcę.

    To był frustrujący aspekt tego zajęcia: z wyjątkiem Jurija, który pełnił funkcję pośrednika, nie wolno mi było widywać kolegów. Przy takim regulaminie trudno mówić o solidarności zawodowej. Zacząłem częściej spotykać się z Rosjaninem.

    – Czasami odnoszę wrażenie, że nie masz z kim pogadać – poskarżył się.

    – Wiesz, klienci nie są zbyt rozmowni.

    – Nie masz żadnych przyjaciół?

    Nie, zawsze miałem tylko znajomych z pracy. Skończyła się praca, skończyli się znajomi. Wolny czas był na rozrywki. Z powodu oziębłości i one się skończyły. Jurij chyba to wyczuł. Zapytał:

    – A gdyby klient był klientką, pasowałoby ci?

    – Przyjmuję komunię pod obiema postaciami.

    – Co ty gadasz? Jesteś ortodoksem?

    – Właśnie nie jestem. Tak, akceptuję klientki.

    – To dobrze. Wielu w naszym zespole odmawia.

    – Szokująca mizoginia!

    – Bez obaw, klientki rzadko bywają laskami. Jeśli szef chce zlikwidować którąś z niewiernych kochanek, woli to zrobić osobiście.

    – To człowiek honoru?

    – Myślę, że lubi mordować piękne dziewczyny. Nam zostawia same pasztety.

    Moją pierwszą klientką była dyrektorka jakiegoś ośrodka kultury. Pozwoliłem sobie uznać to za dość dziwne.

    – To centrum jest tak samo kulturalne jak ty i ja – powiedział Jurij. – To przykrywka.

    Nigdy nie dowiedziałem się, co się pod nią kryło. Dyrektorka była grubym wąsatym babskiem, kołyszącym się na nogach zbyt chudych jak na jej wagę. Wykonałem robotę bez problemu.

    – Mężczyzna, kobieta, co to zmienia? Nie dostrzegłem żadnej różnicy – powiedziałem Jurijowi.

    – Poczekaj, aż trafi ci się jakaś piękność.

    – Zabicie pięknego czy pięknej byłoby dla mnie jednakowo przykre. Jedyna płeć to uroda.

    – A co to za nowe bzdury?

    – To uwaga filozoficzna. Seks oznacza „to, co dzieli”. Osoby piękne tworzą odrębną grupę, pozostają poza ogółem ludzkości, która jest rojącą się, bezkształtną masą.

    – Przelicz – powiedział Jurij, wręczając mi kopertę.

     

    Radiohead świetnie pasowało do mojego nowego życia. Tę muzykę i moją pracę łączył absolutny brak jakiejkolwiek nostalgii. Ekspediowałem moich klientów na wieczny odpoczynek bez cienia elegijnej zadumy nad ich przeszłością; nie obchodziło mnie to, że kiedyś byli młodzi. Bohater Mechanicznej pomarańczy stawał się brutalny pod wpływem Beethovena; Radiohead, nie budząc najmniejszej agresji, czyniło ze mnie istotę niesamowicie obecną, nieczułą na trujący sentymentalizm wspomnień.

    W tej postawie nie było żadnego chłodu: nigdy nie odczuwałem tak silnych emocji, jak w chwili zabijania. Ale w żadnej z nich nie było melancholii, jakkolwiek nie popadałem również w euforię. Każdy morduje pod muzykę, której słucha: w Mechanicznej pomarańczy zabójstwo osiąga ekstazę IX Symfonii, ową radość nieomal przytłaczającą; ja mordowałem z hipnotyczną skutecznością Radiohead.

     

    Jurij zarabiał więcej ode mnie. A przecież likwidował mniej klientów.

    – Nic dziwnego, ponoszę większą odpowiedzialność niż ty. Znam twarz szefa i dane wszystkich zabójców.

    – Z czego morał taki, że jeśli cię złapią, wszyscy jesteśmy ugotowani.

    – Nie, noszę w zębie trzonowym kapsułkę z cyjankiem.

    – Jaką mamy gwarancję, że ją wykorzystasz?

    – Jeśli tego nie zrobię, szef własnoręcznie mnie zlikwiduje. Nie kręcą mnie jego metody.

    – Skoro taki z niego strzelec, czemu zleca to innym?

    – Bo jest artystą. Dwie kule w głowę są poniżej jego godności. Zawsze musi zwracać na siebie uwagę, cyzelować, kombinować. Koniec końców, taki brak dyskrecji byłby niebezpieczny.

    Fascynowało mnie uczucie przynależności do tajnego bractwa.

    – Nie boisz się, że przez pomyłkę rozgryziesz tę kapsułkę?

    – Cukierków jeść mi nie wolno – odrzekł z powściągliwością, która mnie oczarowała.

    Myślę, że zasługiwał na swoje wynagrodzenie.

     

    Ten zawód mi odpowiadał, zachwycały mnie jego wymogi. Na przykład przed każdą misją strzelec musi umyć ręce; nie dlatego, żeby były czyste, ale niespocone. Nie ma nic gorszego niż tłuste palce ślizgające się po rewolwerze i uniemożliwiające precyzyjne wycelowanie. Należy więc unikać mydeł z olejkiem migdałowym, które jakoby wygładzają skórę, tymczasem pokrywają ją oleistą warstwą, a ta niebezpiecznie natłuszcza spust. Nie ma nic lepszego od starego kawałka cytrynowego mydła Sunlight, którym można usunąć również plamy smaru ze spodni.

    Jurij zatrudnił mnie w lutym, kiedy panował polarny ziąb. Mimo że byłem wielbicielem gorących pryszniców, nabrałem zwyczaju mycia rąk w lodowatej wodzie. Był to ostatni gest przed wyruszeniem na misję: długie szorowanie i energiczne masowanie dłoni i palców sunlightem, a potem spłukiwanie ich pod strumieniem wody tak zimnej, że tylko czekałem, jak z kranu polecą kostki lodu. Nie wiem, czemu takie wyziębianie rąk sprawiało mi aż tyle przyjemności. Potem je wycierałem nieogrzanym ręcznikiem, żeby zachować to uczucie lodowatości, którego w żadnej innej części ciała bym nie zniósł, a którym moje dłonie rozkoszowały się, tak jakby następował tu jakiś akt oczyszczenia. Palce wcale mi nie drętwiały od tego przejmującego zimna, odwrotnie, nabierały żywotności, mocy i pewności.

    Po namyśle dochodzę do wniosku, że jest we mnie jeszcze inna część dopominająca się lodowatej wody, której reszta ciała by nie zniosła. Mam na myśli twarz, z wyłączeniem czaszki. Tak jak moje członki wymagają komfortu ciepła, tak twarzy i rękom potrzebny jest dreszcz lodu. Co wspólnego mają z sobą twarz i ręce? Język, którym pierwsza mówi, a drugie piszą. Ja przemawiam językiem zimnym, jak śmierć.

     

    Na biurku Jurija stały zdjęcia pięknych kobiet.

    – Rosjanki? – Pokazałem ruchem podbródka.

    – Francuzki – odpowiedział półgębkiem.

    – Dlaczego ja nie spotykam nigdy takich dziewczyn na ulicy?

    – Spotykasz. Tutejsi mężczyźni są ślepi. My w Moskwie wiemy, co to bieda.

    – Bzdury. Podobno rosyjskie dziewczyny to niesamowite laski.

    – Rze...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl