• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Amis Martin
    Strzała czasu albo natura wyst¦pku
    Time’s arrow, or the nature of the oense
    Rok pierwszego wydania: 1997
    CZ I
    Rozdział 1
    Co kr¡»y, tu zd¡»y
    Ruszyłem naprzód, z najczarniejszego snu prosto mi¦dzy le-
    karzy… ameryka«skich: czułem ich wigor, ledwie pow±ci¡gany,
    jak obfite uwłosienie ich ciał; i srogi dotyk srogich dłoni ¶ lekar-
    skich, takich silnych, czystych, aromatycznych. Cho¢ byłem ju»
    prawie sparali»owany, okazało si¦, »e mog¦ poruszy¢ oczami.
    W ka»dym razie jako± si¦ poruszyły. Lekarze chyba wykorzy-
    stywali mój bezruch. Rozmawiali ¶ czułem to ¶ o moim przy-
    padku, lecz tak»e o innych sprawach, o wolnym czasie, które-
    go mieli w bród: o ró»nych swoich konikach i tak dalej. Wtem
    przyszła mi do głowy my±l, zaskakuj¡co klarowna i niew¡tpli-
    wa, w pełni ukształtowana, dojrzała: Jak ja nienawidz¦ lekarzy.
    Wszystkich. Wszelkich. Cho¢by ten »ydowski kawał o starusz-
    ce, która biegnie brzegiem morza i krzyczy z rozpaczy:
    Ratunku!
    Mój syn lekarz tonie!
    I to ma by¢ ±mieszne. Jej duma chyba rze-
    czywi±cie ±mieszy: silniejsza od jej miło±ci. Ale czemu wła±nie
    dum¡ napawaj¡ ludzi te dzieci z lekarskimi dyplomami (czemu
    nie wstydem, czemu nie pełn¡ niedowierzania zgroz¡?), za pan
    brat z bakcylami i trychinami, z bólem i cierpieniem, operuj¡ce
    wstr¦tnym słownictwem i równie wstr¦tnymi narz¦dziami (za-
    krwawiony fartuch gumowy na haku). Od¹wierni »ycia. Czemu
    si¦ tego podejmuj¡?
    Lekarze wokół mojego łó»ka (oczywi±cie swobodnie ubrani,
    opaleni) promieniowali puchat¡ pewno±ci¡ siebie ¶ i jednomy±l-
    no±ci¡, jak¡ daje ostoja w grupie. W swojej sytuacji mogłem
    czu¢ si¦ ura»ony t¡ beztrosk¡. Lecz wła±nie uspokajała mnie
    nijako±¢ tych lekarzy (sportsmenów, atletów, speców od wigo-
    ru) ¶ zapewne skutek uboczny ich ±miertelnie powa»nej pogo-
    ni za „dobrym »yciem”. No có», lepsze dobre ni» złe. Zmie±ci
    si¦ w nim surfing, błogie frymarczenie przyszło±ci¡, łucznictwo,
    lotnia, wykwintne kolacje. Zanim si¦ zbudziłem, ±niło mi si¦…
    Nie, nie tak. Inaczej: nad ciemno±ci¡, z której si¦ wyłoniłem,
    dominowała jaka± figura, sylwetka m¦»czyzny o absolutnie nie-
    poskromionej aurze, nasyconej pi¦knem, przera»eniem, miło-
    ±ci¡, ohyd¡, a przede wszystkim moc¡. Ta m¦ska posta¢ czy te»
    esencja miała chyba na sobie biały płaszcz (±nie»nobiały kitel).
    I czarne buty z cholewami. A na ustach szczególny u±miech.
    Mógł to wła±ciwie by¢ negatyw-zjawa lekarza numer jeden: jego
    czarnego dresu i przepot¦»nych pepegów oraz zadowolonej mi-
    ny, z jak¡ wskazał palcem moj¡ pier±, kr¦c¡c głow¡. Czas płyn¡ł
    niedocieczonym nurtem, bo wypełniała go walka; łó»ko wygl¡-
    dało jak pułapka lub wilczy dół, zasłoni¦te sieciami, i było tak,
    jakby si¦ wyruszało w straszn¡ podró» do strasznego sekretu.
    Czego mógłby ten sekret dotyczy¢? Jego, wła±nie jego: najgor-
    szego człowieka w najgorszym miejscu i czasie. Wyra¹nie na-
    bierałem sił. Lekarze o ci¦»kich dłoniach i ci¦»kich oddechach
    przychodzili i odchodzili, podziwiaj¡c moje nowe charkoty i sko-
    wyty, co bardziej efektowne tiki, atletyczne skurcze. Cz¦sto sia-
    dywała przy mnie piel¦gniarka, sama jedna, i czaruj¡co nade
    mn¡ czuwała. Jej kremowy uniform szele±cił jak opakowanie,
    a ja wiedziałem, »e mog¦ w tym d¹wi¦ku zło»y¢ wszystkie swo-
    je t¦sknoty i cał¡ ufno±¢. Czułem si¦ ju» bowiem zdecydowanie
    lepiej, po prostu tip-top. Jak nigdy. Najpierw w lewym boku (na-
    gle), a potem w prawym (rozkosznie, ukradkiem) wróciło mi czu-
    cie i wszelkie jego uroki. Doczekałem si¦ nawet pochwały z ust
    piel¦gniarki, bo zr¦cznie wygi¡łem grzbiet, i to prawie bez po-
    mocy, kiedy robiła ten swój numer z basenem… W ka»dym ra-
    zie le»ałem sobie w nastroju z cicha od±wi¦tnym, nie wiem jak
    długo, póki nie wybiła zła godzina i nie przyszli sanitariusze.
    Doktorów od golfa mogłem jako± ±cierpie¢, a piel¦gniarka miała
    same plusy. Ale sanitariusze dobrali si¦ do mnie elektryczno±ci¡
    i powietrzem. Trzej. Bezceremonialni. Wpadli do sali, wbili mnie
    w ubranie i wynie±li na noszach do ogrodu. Tak jest. A pó¹niej
    elektrodami jak słuchawki (białymi ¶ rozgrzanymi do biało±ci)
    stukn¦li w pier±. Zanim wreszcie sobie poszli, jeden mnie poca-
    łował. Chyba nawet wiem, jak si¦ taki zabieg nazywa: pocałunek
    »ycia. Potem musiałem pewnie zemdle¢.
    Kiedy oprzytomniałem, a» mi cmokn¦ło w uszach i zaraz
    ogarn¦ło mnie przepyszne osamotnienie, fala miło±ci i podzi-
    wu dla du»ego, flegmatycznego ciała, w którym tkwiłem, tak za-
    prz¡tni¦tego sob¡, oboj¦tnego, ciała, które wła±nie si¦ pochylało
    nad klombem ró» i wyci¡gało r¦ce do zwisaj¡cego p¦du klema-
    tisu, »eby go zaczepi¢ na drewnianej ±cianie. To du»e ciało dłu-
    bało w ziemi umiej¦tnie, bez po±piechu: owszem, zna si¦ na tej
    robocie. Chciałem chwil¦ odpocz¡¢, porz¡dnie si¦ rozejrze¢ po
    ogrodzie ¶ ale co± tu nie gra. Co± nie gra: ciało, w którym siedz¦,
    nie jest posłuszne mojej woli. Rozejrzyj si¦, mówi¦ mu. Ale jego
    szyja mnie ignoruje. Oczy maj¡ własne plany. Czy to co± powa»-
    nego? Co± nam dolega? Nie wpadłem w popłoch. Zadowoliłem
    si¦ widzeniem peryferyjnym, najlepsz¡ w ko«cu namiastk¡. Zo-
    baczyłem sk¦dzierzawion¡ flor¦, pikuj¡c¡ z góry na dół i dr»¡-
    c¡: co± jakby pulsacja lub seria delikatnych eksplozji w skro-
    ni. I dookoln¡ blad¡ ziele«, pr¡»kowan¡ i inkrustowan¡ bladym
    ±wiatłem, w odcieniu… w odcieniu ameryka«skich pieni¦dzy.
    Dłubałem w ziemi, póki nie zacz¦ło si¦ ±ciemnia¢. Cisn¡łem na-
    rz¦dzia do komórki. Zaraz, zaraz. Czemu id¦ do domu tyłem?
    Zaraz. Czy to zmierzch nadci¡ga, czy ±wit? Jaka jest ¶ jaki jest
    w tej mojej podró»y szyk zdarze«? Jakie zasady? Czemu ptaki
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl