• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Andre Norton

     

     

     

    Gwiezdni wygnańcy

     

    Przełożyła: Dorota Żywno

    Tytuł oryginału: Exiles of the Stars

     

     

    SCAN-dal

    Krip Vorlund

     

    Czy mnie wzrok mylił, czy w pomieszczeniu unosiła się dziwna mgła? Na chwilę ukryłem twarz w dłoniach, zastanawiając się nie tylko nad tym, czy mogę wierzyć własnym oczom, ale i nad całą sytuacją. Ten opar mógł być widzialną emanacją uczucia, które potrafiła wyraźnie odebrać każda osoba o najmniejszych choćby zdolnościach telepatycznych. Cierpki smak, dotyk, zapach strachu. Nie naszego, lecz miasta, którego nerwowe tętno pulsowało wokół nas niczym oddech wielkiego, przerażonego zwierzęcia.

    Czując je, miałem ochotę uciec z pokoju, z budynku, poza miejskie mury do takiego bezpieczeństwa, jakie mogła mi zaoferować „Lydis”. Pancerz statku Wolnych Kupców, mojego domu, odgrodziłby mnie od tej atmosfery strachu, który szybko przeradzał się w panikę. Mimo to nie ruszałem się z miejsca, powstrzymując drżenie dłoni, które leżały na moich kolanach, obserwując osoby, z którymi przebywałem w pokoju, i słuchając klekoczącej mowy ludzi z Kartum na planecie Thoth.

    Było ich czterech, w tym dwóch kapłanów. Obaj duchowni przekroczyli wiek średni i obaj mieli wysoką rangę, sądząc po przepychu ciemnofioletowych szat wierzchnich, których nie zdjęli, chociaż w pokoju było bardzo ciepło. Ciemną skórę ich twarzy, ogolonych głów i rąk. którymi gestykulowali, rozjaśniały wzory wymalowane ceremonialną żółtą farbą. Każdy paznokieć przykrywała metalowa pochewka w kształcie pazura, wysadzana drobniutkimi klejnotami, które skrzyły się i migotały, nawet w tym przyćmionym świetle. Mężczyźni przebierali palcami, rysując w powietrzu symbole, jak gdyby nie potrafili prowadzić poważnej rozmowy bez nieustannego wzywania swego boga.

    Ich towarzysze byli urzędnikami władcy Kartumu. tak mu bliskimi, jak zaręczali w mowie Thoth, jak włosy jego ceremonialnej królewskiej brody. Siedzieli przy stole na wprost naszego kapitana, Urbana Fossa, najwyraźniej nie mając nic przeciwko temu, żeby rozmowy prowadzili kapłani. Cały czas jednak trzymali broń pod ręką, jakby lada chwila spodziewali się zobaczyć otwierające się raptownie drzwi i atakujących nieprzyjaciół.

    Z „Lydis” było nas trzech — kapitan Foss, magazynier Juhel Lidj i ja, Krip Vorlund, najniższy rangą w tym towarzystwie — Wolnych Kupców, urodzonych do życia w kosmosie i wolności gwiezdnych szlaków, jak wszyscy nasi pobratymcy. Od tak dawna jesteśmy wędrowcami, że być może stworzyliśmy nową ludzką rasę. Nie obchodziły nas planetarne intrygi, chyba że sami byliśmy w nie uwikłani, a to nie zdarzało się często. Doświadczenie, ten srogi nauczyciel, kazało nam wystrzegać się polityki ludzi, którzy urodzili się na planetach.

    Trzech — nie, było nas czworo. Spuściłem rękę i musnąłem palcami sztywną kitę sterczącej sierści. Nie musiałem spoglądać w dół, żeby wiedzieć, co — lub raczej kto — siedzi na tylnich łapach przy moim krześle, wyczuwając jeszcze silniej ode mnie ten niepokój, tę gęstniejącą atmosferę zagrożenia.

    Z pozoru była to glassia z planety Yiktor, o czarnej sierści, z wyjątkiem nastroszonej kępki szorstkiej, szaro—białej szczeciny na czubku łba, smukłym ogonie długim jak całe jej ciało i wielkich łapach zakończonych wysuwanymi, ostrymi niczym sztylety pazurami. Pozory jednak myliły, gdyż w zwierzęcym ciele gościła dusza innej istoty. W rzeczywistości była to Maelen, niegdyś Księżycowa Śpiewaczka Thassów, która otrzymała tę postać, gdy konało jej ówczesne poranione ciało. Potem własny lud skazał ją na noszenie nowej skóry, ponieważ złamała jego prawa.

    Yiktor, planeta o księżycu trzech pierścieni… Wydarzenia, które miały tam miejsce ponad planetarny rok temu. tak mocno utkwiły mi w pamięci, że nigdy nic mógłbym zapomnieć nawet najdrobniejszego szczegółu. To Maelen ocaliła mi życie, nawet jeśli nie uratowała mojego ciała, czyli tej powłoki, którą nosiłem po wylądowaniu na Yiktor. Od dawna było „martwe”, wyrzucone w przestrzeń kosmiczną, gdzie będzie wiecznie dryfować wśród gwiazd — chyba że któregoś dnia wpadnie w ogniste objęcia Słońca i spłonie.

    Miałem później drugie ciało, takie, które biegało na czterech łapach, polowało i wyło do księżyca Sotrath. W moim umyśle zostały po nim dziwne sny o świecie, który składał się wyłącznie z zapachów i dźwięków, jakich mój gatunek nie znał. Teraz nosiłem trzecią powłokę, podobną do pierwszej. choć zarazem inną. Również w niej można było wyczuć pozostałość po obcym, która powoli wkradała się do mojej świadomości, tak że czasami świat „Lydis” (który znałem od urodzenia) wydawał się jakiś dziwny, trochę zniekształcony. Naprawdę jednak byłem Kripem Vorlundem, bez względu na to, jaką postać przyjąłem (teraz była to skorupa Maquada z Thassów). To Maelen dokonała tej dwukrotnej przemiany i z tego powodu, pomimo swych dobrych, a nie złych intencji, chodziła teraz na czterech łapach, porośnięta futrem i w moim towarzystwie. Tego ostatniego zresztą bynajmniej nie żałowałem.

    Najpierw byłem człowiekiem, potem barskiem, a teraz miałem powierzchowność Thassa; cząstki ich wszystkich mieszały się we mnie. Gładziłem sztywną kitę sierści Maelen, słuchając, patrząc i oddychając powietrzem, które przesycały nie tylko osobliwe zapachy typowe dla kartumskiego domu, ale i emocje jego mieszkańców. Zawsze miałem zdolność psychopolacji. Posiada ją wielu Kupców, nie jest więc rzadkością. Niemniej jednak wiedziałem również, że w ciele Maquada zmysł ten wzmocnił się i wyostrzył. Dlatego właśnie znalazłem się o tej porze w tym towarzystwie — moi przełożeni oceniali moją przydatność jako telepaty do osądzania tych, z którymi musieliśmy mieć do czynienia.

    Wiedziałem też, że również Maelen niewątpliwie używa swych jeszcze czulszych zmysłów, aby oceniać i dokonywać osądu. Nasz wspólny raport da Fossowi solidne podstawy do podjęcia decyzji. A decyzja ta musi zapaść już wkrótce.

    „Lydis” wylądowała cztery dni temu z typowym ładunkiem pulmna, proszku sporządzanego z wodorostów, które rosły na Hawaice. W zwykłych okolicznościach sprzedano by go świątyniom do podsycania wonnych ognisk, które nieustannie w nich płonęły. Nie był to wprawdzie bajecznie opłacalny interes, przynosił jednak przyzwoity zysk. W zamian można było dostać (jeśli wkupiło się w łaski kapłanów) skarby Noda — przynajmniej drobną ich część. Te zaś z kolei miały ogromną wartość na każdej z wewnętrznych planet.

    Thoth, Ptah, Anubis, Sekhmet, Set; pięć planet ogrzewanych przez słońce Amen—Re. Z tych pięciu Set znajdowała się zbyt blisko środkowej gwiazdy, aby mogło istnieć na niej życie, natomiast Anubis była mroźną, nie zasiedloną pustynią. Zostawały Toth. Ptah i Sekhmet. Wszystkie zbadano, dwie częściowo zasiedlono wiele pokoleń temu przez osadników terrańskiego pochodzenia. Tylko że ci ludzie nie byli tam pierwsi.

    Nasz rodzaj późno wyruszył w kosmos; dowiedzieliśmy się o tym podczas naszej pierwszej galaktycznej podróży. Inne rasy i imperia powstały, upadły i zniknęły bez śladu na długo przedtem, zanim nasi przodkowie podnieśli głowy, żeby zadumać się nad naturą gwiazd. Gdziekolwiek idziemy, znajdujemy ślady obecności tamtych innych ras — chociaż wielu rzeczy nie wiemy i nie zdołamy się nigdy dowiedzieć. Nazywamy tych obcych „Pionierami”, wrzucając wszystkich do jednego worka. Coraz bardziej jednak sobie uświadamiamy, że w przeszłości istniało niejedno takie imperium o galaktycznym zasięgu, niejedna rasa podróżników. Wciąż jednak tak mało wiemy.

    Układ Amen—Re okazał się prawdziwą kopalnią antycznych szczątków. Nadal jednak nie było wiadomo, czy kwitnąca tu niegdyś cywilizacja rozciągała się tylko na obszarze tego układu, czy leż może była kolonią nieznanego nam galaktycznego mocarstwa. Głównym powodem braku ściślejszych ustaleń był fakt, że tamtejsi kapłani bardzo wcześnie obwołali się strażnikami owych „skarbów”.

    Każdy lud ma swoich bogów, moce, które nim władają. Nasz gatunek ma wewnętrzną potrzebę wierzenia w coś, co istnieje poza nami, coś doskonalszego. W niektórych cywilizacjach nastąpił prymitywny regres do rytuału składania ofiar — nawet z współplemieńców czcicieli — i religii strachu i mroku. Wyznanie może też polegać na wierze w jakiegoś ducha i nie mieć jakichkolwiek oficjalnych obrzędów. Na wielu planetach bogowie są jednak silni, a będący ich głosem kapłani uchodzą za osoby nieomylne i nie podlegają władzy doczesnej. Dlatego Kupcy stąpają delikatnie i ostrożnie na każdym świecie, gdzie istnieje wiele świątyń i potężny stan kapłański.

    Układ Amen—Re skolonizowały statki z Vedy. Zapełniali je ludzie uciekający przed morderczą wojną religijną — prześladowani zbiegowie. Tak więc od samego początku władza spoczywała w rękach hierarchii kościelnej.

    Na szczęście nie był on fanatycznie wrogo nastawiony wobec nieznanego. Na niektórych planetach pozostałości dawnych miejscowych cywilizacji niszczono jako dzieło szatana. Jednakże w przypadku Amen—Re pewien dalekowzroczny arcykapłan za dawnych czasów miał dość rozumu, żeby uświadomić sobie, że są to w istocie skarby, które mogą przynieść korzyści. Ogłosił, że wszystkie znaleziska są własnością boga i należy je trzymać w świątyni.

    Kiedy Kupcy zaczęli przybywać na Thoth (kolonia na Ptah była zbyt mała, żeby zachęcić do wizyt), zaproponowano im na wymianę mniej cenne eksponaty. Z ich też powodu handlarze zaczęli uprawiać zdzierstwo, gdyż żaden miejscowy produkt Thoth nie był wart kosztów wywozu poza planetę.

    Na wymianę oferowano drobiazgi, wręcz okruchy skarbów. Większość najlepszych eksponatów ozdabiała świątynie. Niemniej jednak i te okruchy wystarczały, żeby podróż opłacała się ludziom mojego pokroju, jeśli nawet nie wielkim kompaniom i korporacjom. Mieliśmy ściśle ograniczoną przestrzeń w ładowniach; żyliśmy na obrzeżach galaktycznego handlu, zbierając rzeczy zbyt małe, żeby mogły skusić większych przedsiębiorców.

    Nawiązaliśmy więc z Thoth stałe stosunki handlowe. Czas na pokładzie statku nie płynie jednak tak jak na planetach. Pomiędzy jedną a drugą wizytą na każdym ze światów mogą zajść ogromne zmiany, w polityce lub nawet w przyrodzie. Kiedy więc „Lydis” wylądowała tym razem, zastała Thoth w stanie wrzenia, które mogło przerodzić się w chaos, jeśli nie nastąpiłaby jakaś radykalna zmiana. Rząd i religia nie istnieją w pustce. Tutaj jedno i drugie, od zawsze złączone trwałym sojuszem, wspólnie znalazło się pod ostrzałem.

    Pół roku wcześniej w górach na wschód od Kartumu pojawił się nowy prorok. Bywali już tacy wcześniej, lecz dotychczas świątyniom udawało się albo podważyć ich wiarygodność, albo bez większych kłopotów wchłonąć ich nauki. Tym razem kapłani musieli przejść do obrony, a ponieważ lata stabilnych rządów wprawiły ich w stan błogiej beztroski, niezręcznie uporali się z początkowymi trudnościami. Jak to czasami bywa, jeden błąd pociągnął za sobą drugi, i w efekcie w chwili obecnej rząd w Kartumie znajdował się praktycznie w stanie oblężenia. Kiedy kościół znalazł się w opałach, władze świeckie zwietrzyły szansę na uzyskanie niezależności. Stara i potężna szlachta wierna była świątyni. W końcu ich interesy były tak ze sobą powiązane, że nie mogła łatwo wycofać poparcia. Zawsze jednak znajdą się biedni, którzy chcieliby stać się bogaci — pomniejsza szlachta i członkowie starych rodów, którzy oburzali się na swój nikły stan posiadania. Niektórzy z nich poparli sprawę buntowników.

    Iskrą, która wznieciła powstanie, było znalezienie stanowiska ze „skarbami”, gdzie panowała jakaś tajemnicza choroba, która szybko wybiła wszystkich związanych z odkryciem. Co więcej, zaraza się rozprzestrzeniła, siejąc śmierć również wśród ludzi, którzy w ogóle nie mieli do czynienia ze znaleziskiem. Wtedy fanatyczny prorok ze wzgórz zaczął głosić, że skarby są złe i trzeba je zniszczyć.

    Nakłonił tłum do wysadzenia w powietrze zakażonego stanowiska, a następnie, pałając żądzą zniszczenia, nakazał zrobić to samo z miejscową świątynią, która służyła za magazyn znalezisk. Wtedy do akcji wkroczyły władze i wojsko też się zaraziło. Ocalali buntownicy uznali, że fakt ten dowiódł słuszności ich przekonań. Tak więc powstanie zataczało coraz szersze kręgi. znajdując zwolenników wśród ludzi, których największym marzeniem było zburzenie istniejącego porządku.

    Jak to aż zbyt często bywa przy stabilnych rządach, władze nie zdawały sobie sprawy z powagi tego, czemu nadały miano lokalnych zamieszek. Wśród wyżej postawionych kapłanów i arystokracji znalazło się wielu takich, którzy ociągali się z podjęciem natychmiastowych kroków, pragnąc ułagodzić rebeliantów. Prawdę powiedziawszy, zbyt wiele mówiono i zbyt mało działano w najbardziej do tego nieodpowiednim momencie.

    Teraz trwała regularna wojna domowa. O ile udało nam się ustalić, pozycja rządu była chwiejna. Właśnie to stało się przyczyną tego tajnego spotkania w domu jednego z przedstawicieli tutejszej drobnej szlachty. „Lydis” przybyła z ładunkiem, który miał teraz niewielką wartość lub był całkiem jej pozbawiony. Wprawdzie statek Wolnych Kupców może odbyć jedną nieopłacalną podróż, druga jest w stanie jednak wpędzić go w długi wobec Ligi.

    Utrata statku jest dla ludzi mojego pokroju równoznaczna ze śmiercią. Nie znamy innego życia, egzystencja na planecie byłaby dla nas więzieniem. Nawet gdyby udało nam się zdobyć miejsce na pokładzie innego statku Kupców, musielibyśmy rozpoczynać wszystko od zera, bez wielkiej nadziei na odzyskanie wolności. Być może młodsi członkowie załogi, tacy jak ja, który byłem zaledwie pomocnikiem magazyniera, nie odczuliby tego tak boleśnie. My jednak musieliśmy walczyć nawet o nasze marne stanowiska. Dla kapitana Fossa i pozostałych oficerów oznaczałoby to całkowitą klęskę.

    Dlatego też nie odlecieliśmy, chociaż dowiedzieliśmy się o niepokojącym stanie rzeczy w przeciągu pół godziny od wylądowania. Dopóki istniała choćby najmniejsza nadzieja na pomyślne sfinalizowanie tego rejsu, zamierzaliśmy zostać, choć byliśmy pewni, że w tej chwili nie ma zbytu na pulmn. Foss i Lidj jak zwykle skontaktowali się ze świątynią. Zamiast jednak umówić nas na spotkanie z kapłanem odpowiedzialnym za zaopatrzenie, wezwano nas tutaj.

    Kapłani byli pod tak wielką presją, że nie marnowali czasu na oficjalne powitania, lecz natychmiast przeszli do rzeczy. Wyglądało bowiem na to, że mimo wszystko mieliśmy coś na sprzedaż — bezpieczeństwo. Nie ludzi, którzy się z nami spotkali, nawet nie ich przełożonych, lecz najwspanialszych skarbów planety, które można załadować na pokład „Lydis” i wysłać na przechowanie w jakieś bezpieczne miejsce.

    Świątynia założyła na Ptah własną, dobrze funkcjonującą placówkę, głównie z powodu pewnych minerałów, które tam wydobywano. Hierarchia kościelna miała również zwyczaj okresowo udawać się na Ptah, aby odpocząć z dala od zamętu Thoth. Do tego właśnie sanktuarium zamierzano wysłać najcenniejsze dobra świątyni, a „Lydis” miała je tam przewieźć.

    Kiedy kapitan Foss spytał, dlaczego nie użyją własnych statków do transportu rudy (chociaż bynajmniej nie gardził szansą na zwrot kosztów wyprawy), odpowiedź padła szybko. Po pierwsze, transportowce, przeważnie pilotowane przez roboty, nie były przystosowane do zabierania na pokład załogi większej niż kilku techników. Ryzyko wysłania skarbu takim statkiem było zbyt wielkie, gdyż na skutek manipulacji przy przyrządach sterowniczych ładunek mógł przepaść na zawsze. Po drugie, „Lydis”, jako statek Wolnych Kupców, godna była zaufania. Kupcy cieszyli się bowiem dobrą sławą; wszyscy wiedzieli, że po podpisaniu kontraktu zawsze dotrzymywaliśmy słowa. Zerwanie umowy było czymś niewyobrażalnym. W bardzo nielicznych przypadkach, kiedy tak się stało. Liga sama wymierzyła taką karę, że woleliśmy o tym nie pamiętać.

    Zatem, jak rzekli, jeśli zawrzemy z nimi kontrakt, będą pewni, że ładunek dotrze na miejsce. I to nie tylko ten jeden, gdyż będą mieli przynajmniej dwa, może nawet więcej. Jeśli rebelianci zbyt wcześnie nie obiegną miasta (co w tej chwili groziło), kapłani będą wysyłać skarby, dopóki będzie to możliwe. Najlepsze okazy polecą jednak pierwszym rejsem. Mieli nam zapłacić — co właśnie stanowiło przedmiot obecnego spotkania.

    Nie twierdzę zresztą, że nie próbowali się wykłócać o cenę. Nie zostaje się jednak Kupcem, jeśli nie ma się smykałki do szacowania wartości własnych towarów albo usług. Tak więc przechytrzenie któregoś z nas w interesach było praktycznie niemożliwe. Poza tym, skoro mieliśmy monopol na ten rodzaj usługi, mogliśmy dyktować warunki.

    W ciągu ostatnich dziesięciu dni siły rządowe poniosły dwie poważne porażki. Wprawdzie wierne wojska nadal zażarcie broniły drogi do miasta, nic było jednak powodu przypuszczać, że będą w stanie czynić to jeszcze długo. Foss i Lidj zrobili więc dobry użytek ze swojej przewagi. Istniało także niebezpieczeństwo wybuchu powstania w Kartumie, ponieważ trzy inne miasta wpadły już w ręce działających od wewnątrz rebeliantów, którzy podburzali tłum do przemocy, aby skorzystać z rozruchów. Jeden z kapłanów powiedział, że wyglądało to tak, jakby ludzie zarażali się od siebie wzajemnie jakimś wściekłym szałem.

    — Kłopoty… — Maelen nie musiała mnie ostrzegać, gdyż czułem to samo. — Mrok zgęstniał, jak gdyby cienie wessały całe światło. Nie miałem pojęcia, czy kapłani mieli jakieś zdolności telepatyczne. Atmosfera paniki mogła być nawet dziełem jakiegoś utalentowanego wroga. Niemniej jednak nie odkryłem wyraźnych śladów, które wskazywałyby na takie oddziaływanie.

    Drgnąłem; Lidj spojrzał na mnie, odebrał moje nieme ostrzeżenie. Załoga „Lydis” odkryła, podobnie jak ja sam, że odkąd wróciłem na statek w ciele Thassy, moja moc telepatyczna znacznie wzrosła. On z kolei skinieniem głowy dał znak kapłanom.

    — Umowa stoi. — Jego słowo jako magazyniera było decydujące, gdyż w takich kwestiach miał prawo uchylić nawet rozkaz kapitana. Handel był jego podstawowym i najważniejszym obowiązkiem.

    Jeśli nawet kapłani odczuli ulgę, atmosfera napięcia w komnacie nie zelżała. Maelen przycisnęła się do mojego kolana, lecz nie nawiązała kontaktu myślowego. Dostrzegłem jednak, że pęczek sierści na jej głowie nie sterczał już sztywno. Przypomniałem sobie, że oklapnięcie tej kity jest u glassi oznaką złości lub strachu. Szybko użyłem psychopolacji, żeby zbadać atmosferę.

    Bezpośrednie czytanie w myślach nie jest możliwe, jeśli nie życzą sobie tego obie strony, natomiast stosunkowo łatwo jest wychwycić emocje. Odkryłem coś (choć w odległości, której nie potrafiłem ocenić), co sprawiło, że sięgnąłem po ogłuszacz w tej samej chwili, gdy czub Maelen zdradził jej zatroskanie. Istniało jakieś zagrożenie, dużo bardziej zogniskowane niż atmosfera niepokoju w tym pomieszczeniu. Nie potrafiłem jednak ustalić, czy skierowane było przeciwko tym, którzy nas wezwali, czy załodze naszego statku.

    Kapłani ze szlachtą wyszli pierwsi. Za drzwiami oczekiwała ich straż przyboczna — coś, czego my nie mieliśmy. Foss spojrzał na mnie.

    — Tu dzieje się coś złego i nie mam na myśli tylko ogólnej sytuacji — stwierdził.

    — Tam czekają kłopoty — skinąłem głową w kierunku drzwi i tego, co się za nimi znajdowało. — Większe od tych, których moglibyśmy się normalnie spodziewać.

    Maelen wspięła się na mnie łapami i uniosła łeb tak wysoko, aż utkwiła złote ślepia w moich oczach. Usłyszałem wyraźnie jej myśl w swojej głowie.

    — Pozwól mi iść przodem. Potrzebujemy zwiadowcy.

    Nie chciałem się na to zgodzić. Była tu istotą obcą i rzucającą się w oczy, mogła nie tylko niepotrzebnie przyciągać uwagę, lecz w tej atmosferze skrajnego napięcia nawet sprowokować atak.

    — Nieprawda — czytała w moich myślach. — Zapominasz, że jest noc. A mnie, odkąd żyję w tym ciele, noc sprzyja.

    Otworzyłem więc drzwi, a ona wyślizgnęła się na zewnątrz. Korytarz miał słabe oświetlenie i byłem pełen podziwu dla tego, jak świetnie wykorzystała ten półmrok, żeby się ukryć. Zanim się spostrzegłem, zniknęła mi z oczu. Foss i Lidj dołączyli do mnie. — Mam bardzo złe przeczucia — powiedział kapitan. — Im szybciej wystartujemy, tym lepiej. Ile czasu zajmie załadunek?

    Lidj wzruszył ramionami. — To zależy od objętości ładunku. W każdym razie możemy się przygotować do jego zabrania. — Wypowiedział słowa kodu do komunikatora na nadgarstku, wydając rozkaz, aby pozbyć się pulmna i zrobić miejsce w ładowni. Kapłani musieli zgodzić się na jedno, mianowicie pozwolić, abyśmy po zakończeniu podróży wzięli sobie wynagrodzenie w postaci skarbów zgromadzonych w świątyni na Ptah. I pewna jego część miała się składać z przedmiotów, które sami wybierzemy. Zwykle Kupcy nie mieli takiej możliwości.

    Wyszliśmy na ulicę. Dzięki ostrożności Fossa spotkanie odbyło się w domu blisko miejskich murów, więc nie musieliśmy zapuszczać się daleko w głąb Kartumu. Ja jednak wiedziałem, że nie odetchnę naprawdę swobodnie, dopóki podeszwy moich butów nie zadudnią o trap „Lydis”. Zmrok, który zapadał, kiedy przybyliśmy, ustąpił miejsca nocy. Wciąż jednak dał się słyszeć miejski gwar.

    Wtedy…

    — Uwaga! — przestroga Maelen zabrzmiała tak wyraźnie, jakby krzyknęła na głos. — Biegnijcie prędko do bramy!

    Wysłała sygnał z taką siłą, że nawet Foss odebrał jej ostrzeżenie i nie musiałem przekazywać komunikatu. Ruszyliśmy biegiem do bramy, kapitan wyciągał naszą przepustkę.

    Kiedy się do niej zbliżyliśmy, zauważyłem jakieś poruszenie. Bitwa. Ochrypłe okrzyki walczących zagłuszał huk miejscowej broni. Na szczęście nie była to planeta, na której posługiwano się laserami i miotaczami. Tutejsi ludzie uzbrojeni byli w broń miotającą lite pociski, która wydawała głośny huk. Nasze ogłuszacze nie zabijały, jedynie pozbawiały przytomności. Mogliśmy jednak zginąć od tego archaicznego oręża równie łatwo, jak od miotacza.

    Foss przestroił swój ogłuszacz; Lidj i ja zrobiliśmy to samo, zmieniając wąski promień w szerokie pasmo. Od takich strzałów szybko wyczerpywało się zasilanie, ale w podobnych wypadkach nie mieliśmy wyboru. Musieliśmy utorować sobie drogę.

    — Na prawo… — Ta komenda Fossa właściwie nie była potrzebna Lidjowi. Magazynier wysunął się na flankę z jednej strony, a ja zająłem pozycję na drugiej.

    Biegliśmy dalej ze świadomością, że musimy podejść bliżej, jeśli atak ma być skuteczny. Wtedy zauważyłem Maelen przyczajoną w bramie. Podbiegła do mnie, gotowa towarzyszyć nam podczas ostatecznej ucieczki.

    — Teraz!

    Wystrzeliliśmy jednocześnie, omiatając wiązkami całą walczącą grupę, przyjaciół i wrogów bez różnicy, jeśli w ogóle mieliśmy przyjaciół wśród tych bojowników. Ludzie zachwiali się i padli, a my rzuciliśmy się do ucieczki, przeskakując nieruchome ciała leżące w bramie. Same drzwi były jednak zamknięte i uderzaliśmy w nie nadaremnie.

    — Dźwignia, w budce strażnika — wysapał Foss.

    Maelen pomknęła przed siebie. Wprawdzie nie miała już ludzkich rąk, lecz nie należało lekceważyć zręczności łap glassi. Fakt, że umiała się nimi dobrze posłużyć zademonstrowała chwilę później, kiedy drzwi rozsunęły się przed nami.

    Puściliśmy się biegiem, jakby za naszymi plecami ujadały piekielne sfory Nebu. W każdej chwili ktoś mógł wymierzyć do nas z tej broni miotającej pociski. Ja osobiście doznawałem dziwnego mrowienia między łopatkami, jakbym już przeczuwał taką ranę.

    Pomimo to szczęście nas nie opuściło i dotarliśmy do trapu cali i zdrowi. Wszyscy czworo wbiegliśmy — Maelen najswobodniej — na pokład „Lydis”. Ledwie przekroczyliśmy próg włazu, usłyszeliśmy zgrzyt metalu i wiedzieliśmy. że to wartownicy zamykają właz.

    Foss oparł się o ścianę przy trapie, ładując nową baterię do ogłuszacza. Było jasne, że od tej chwili musimy być przygotowani do obrony, jak gdybyśmy znajdowali się na wrogiej planecie.

    Spojrzałem na Maelen.

    — Ostrzegałaś nas przed walkami przy bramie?

    — Niezupełnie. Jacyś ludzie chcieli was pojmać. Zamierzali nie dopuścić do wywiezienia skarbu. Przybyli jednak za późno. Podejrzewam też, że walka przy bramie pokrzyżowała im plany.

    Foss nie słyszał Maelen, więc powtórzyłem mu jej słowa.

    Twarz kapitana wyrażała teraz nieufność. — Jeśli mamy zabrać ten skarb, będą nam go musieli przysłać. Od tej chwili nikt z załogi nie zejdzie na powierzchnię planety!

    Krip Vorlund

     

    — Co teraz zrobimy? Na statku nic nam nie grozi. Jak długo jednak będziemy czekać? — Manus Hunold, nasz astrogator, włączył płytę widokową. Stłoczyliśmy się w kabinie sterowniczej, aby obserwować wydarzenia na zewnątrz; uważnie wpatrywaliśmy się w to, co na niej było widać.

    Ludzie wybiegli na pole i otoczyli „Lydis”, chociaż wykazywali daleko idącą ostrożność wobec dysz jej rakiet i trzymali się w rozsądnej odległości od obszaru startowego między statecznikami. Nie należeli do oddziałów popierających rząd, które składały się w połowie z żołnierzy, a w połowie z policji, chociaż byli uzbrojeni i nawet utrzymywali coś na kształt dyscypliny. Mimo to nie mieściło mi się w głowie, jak mogli sądzić, że jakakolwiek walka jest możliwa, jeśli nie wyjdziemy na zewnątrz.

    Zerwałem kontakt myślowy; na zewnątrz krążyło zbyt wiele fal gwałtownych emocji. Dostrojenie się do któregokolwiek punktu w tym morzu przemocy wyczerpałoby moje siły psychiczne nieomal do granic możliwości.

    — Chyba nie są tak głupi, żeby wierzyć w powodzenie ataku… — wtrącił Pawlin Shallard, nasz inżynier. — Mają zbyt duże pojęcie o naszych zabezpieczeniach, żeby sądzić, że to możliwe.

    — Nie — Lidj uniósł głowę i wpatrywał się w płytę widokową tak uważnie, jakby próbował wychwycić w tłumie jakąś szczególną twarz czy postać. Hunold ustawił ją na „krążenie”, jak w przypadku pierwszego lądowania na nieznanej planecie, więc widok się zmieniał, pozwalając nam stopniowo zobaczyć całe otoczenie statku. — Nie. nie zaatakują nas. Chcą czego innego. Chcą zatrzymać dostawę ładunku. To są jednak ludzie z miasta; nie sądziłem, że buntownicy przeniknęli w ich szeregi w takiej liczbie aż tak szybko… — Umilkł, posępnie śledząc wzrokiem stale zmieniający się obraz.

    — Zaczekaj! — Foss nacisnął guzik „stop” i zatrzymał powolny obrót kamery.

    Zobaczyliśmy bramę, którą tak niedawno uciekliśmy. Ciągnęły przez nią teraz szeregi doskonale uzbrojonych i umundurowanych żołnierzy — pierwszy znak zorganizowanego i zdecydowanego ataku na buntowników. Wojsko się rozproszyło, tworząc luźną osłonę dla jakiegoś wozu. Na nim zamontowana była długa, z wyglądu ciężka rura, którą mężczyźni podnosili i obracali dookoła, mierząc do tłumu znajdującego się między nimi a statkiem. Pierwszy rząd rebeliantów zaczął się odsuwać od linii strzału. Olbrzymia lufa zatoczyła jednak mały łuk, jakby ostrzegając przed spustoszeniem, jakie może zasiać w ich szeregach.

    Ludzie uciekali z tłumu, który nas oblegał, najpierw pojedynczo i parami, potem całymi grupkami. Nie mieliśmy pojęcia o bardziej skomplikowanej broni na Thoth, ale najwyraźniej ta należała do rodzaju, do którego tubylcy żywili spory respekt. Motłoch nie dawał jednak całkiem za wygraną. Pomimo to szeregi lojalnych żołnierzy, stale wspierane posiłkami z miasta, bezustannie nacierały, a tłum posępnie ustępował im pola.

    — Już czas! — Lidj podbiegł do drabiny statku. — Moim zdaniem, za chwilę przywiozą ładunek. Czy otworzymy luki, żeby go przyjąć?

    W normalnych okolicznościach to on zarządzał załadunkiem statku. Jednak w sytuacji, gdy bezpieczeństwo „Lydis” mogło być zagrożone, decyzja automatycznie przechodziła w ręce Fossa.

    — Osłaniajcie luki ogłuszaczami; otwórzcie najpierw górny właz. Dopóki nie zobaczymy, na ile dobrze sobie radzą… — odparł kapitan.

    Chwilę później stanęliśmy w górnym luku. Drzwi były otwarte i miałem nieprzyjemne wrażenie nagości, kiedy czekałem na posterunku. Kalkulator umocowałem na nadgarstku, zamiast trzymać go w ręku, dzięki czemu mogłem swobodnie użyć broni. Tym razem nastawiłem ją na wąski promień. Griss Sharvan, drugi inżynier, przymusowo wyznaczony do służby wartowniczej, stał po drugiej stronie luku ładowni z miotaczem ustawionym na emitowanie wiązki wysokiej energii.

    Broń odsunięto dalej, żeby nie zagradzała bramy miasta. Jej lufa wciąż się jednak obracała urywanym ruchem to w prawo, to w lewo. Na wprost nas. w naszym zawężonym teraz polu widzenia nie było już żadnego buntownika, jeśli nie liczyć kilku leżących nieruchomo ludzi, prawdopodobnie zastrzelonych przez żołnierzy.

    Wrota otworzyły się na całą szerokość i wyjechały z nich pierwsze obładowane pojazdy transportowe. Thothianie używali samochodów, które spalały płynne paliwo. Nam wydawały się one powolne w porównaniu z napędzanymi energią słoneczną maszynami z planet wewnętrznych. Były jednak lepsze od zaprzężonych w zwierzęta pojazdów z prawdziwie prymitywnych światów. Trzy takie ciężarówki pełzły przez pole w kierunku „Lydis”.

    Każdy samochód prowadził kapłan w sutannie, ale z tyłu siedzieli czujni strażnicy w groteskowych, podobnych do misek hełmach i z bronią gotową do strzału. Między nimi — co spostrzegliśmy, kiedy zbliżyła się pierwsza ciężarówka — jechali następni kapłani, kuląc się z pobladłymi twarzami za mizerną osłoną ścian pojazdu. Kiedy jednak pojazd stanął pod rozkołysanymi linami naszego dźwigu, wyprostowali się szybko i chwycili za leżące na wierzchu paki i bele ładunku. Najwyraźniej mieli je wnieść na statek, podczas gdy żołnierze będą ich osłaniać.

    Tak rozpoczął się załadunek „Lydis”. Kapłani byli chętnymi, ale nieporadnymi robotnikami. Zjechałem więc dźwigiem na dół, żeby im pomóc, starając się nic myśleć o tym, że z tłumu może paść celny strzał. W oddali bowiem już było słychać strzelaninę.

    Do góry i na dół, wciągnąć liny dźwigu, w górę — na dół. Musieliśmy postępować bardzo ostrożnie, gdyż wprawdzie wszystko było dobrze opakowane, wiedzieliśmy jednak, że mamy do czynienia ze skarbami, których strata byłaby niepowetowana. Pierwsza ciężarówka po opróżnieniu odjechała na bok, lecz ludzie, którzy nią przybyli, zostali. Kapłani pomagali przy następnym ładunku, wartownicy rozproszyli się jak uprzednio żołnierze przed bramą. Nadal nadzorowałem załadunek, jednocześnie notując numer każdego przedmiotu wciąganego na górę, recytując go do mojego urządzenia zapisującego. Lidj przy luku towarowym wykonywał duplikat zapisu; po zakończeniu załadunku oba zostaną oficjalnie zapieczętowane w obecności przedstawicieli kapłanów.

    Opróżniliśmy trzy ciężarówki. Zawartość czwartej składała się tylko z czterech pojemników, jednego bardzo dużego, trzech małych. Dałem znać, że dźwig potrzebuje podwójnej mocy, i nie byłem całkiem pewny, czy uda się wnieść największą skrzynię przez otwór luku. Ciężko było ją przepchnąć, ale ludziom na górze jakoś się to udało. Kiedy zniknęła mi z oczu, spytałem nadzorującego kapłana: — Macie coś jeszcze?

    Mężczyzna pokręcił głową, wciąż obserwując miejsce. w którym przepadła ogromna skrzynia. Potem spojrzał na mnie.

    — To wszystko. Arcykapłan przyjdzie, żeby wziąć rachunek za przewóz ładunku.

    — Kiedy? — spytałem. Wciąż nie używałem penetracji myśli. Istniało zbyt duże ryzyko, że przytłoczą mnie brutalne emocje szalejące na polu bitwy. Oczywiście „Lydis” była nie do zdobycia, lecz zdawałem sobie sprawę, że im prędzej opuścimy Thoth, tym lepiej.

    — Kiedy będzie mógł. — Jego odpowiedź była wystarczająco wymijająca, aby mnie zirytować. Kapłan już się odwrócił, wydając jakiś rozkaz w miejscowym języku.

    ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl