• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    ILONA ANDREWS
    M
    AGIA
    UDERZA
    PRZEŁOŻYŁA
    DOMINIKA SCHIMSCHEINER
    fabryka słów
    LUBLIN 2010
    Anastazji i Helen
    R
    OZDZIAŁ PIERWSZY
    Bywają dni, kiedy moja praca jest jeszcze trudniejsza niż zazwyczaj. Klepnęłam w drabinę.
    - Widzi pani, pani McSweeney? Jest bardzo stabilna. Może pani już zejść.
    Uczepiona słupa telefonicznego McSweeney spojrzała na mnie z góry, najwyraźniej
    nieprzekonana tak o solidności drabiny, jak i mojej. Chuda, drobnokoścista, musiała
    przekroczyć już siedemdziesiątkę. Wiatr rozwiał jej siwe włosy, tworząc białą aureolę wokół
    głowy, i rozchylił poły szlafroka, ukazując widoki, których wolałabym nie oglądać.
    - No, dalej, pani McSweeney, proszę zejść. Odchyliła się, biorąc głęboki wdech. O
    nie, znowu. Usiadłam na ziemi, zakrywając dłońmi uszy.
    Nocną ciszę rozdarło ostre jak nóż zawodzenie. Dźwięk uderzył w okna bloków,
    rezonując przenikliwym brzękiem szyb. Ulice rozbrzmiały zaskakująco harmonijnym wyciem
    psów. Lament wzmagał się, potęgując lawinowo, aż w końcu słyszałam tylko jeden
    wielogłosowy chór, który tworzyły przeciągłe wycie wilka, żałosny krzyk ptaka i
    rozdzierający serce płacz dziecka. Staruszka wyła i wyła, jakby wydzierano jej serce z piersi,
    przyprawiając mnie o rozpacz.
    Fala magii odeszła. W jednej chwili przesycała świat, przydając mocy zawodzeniu
    pani McSweeney, a w następnej zniknęła bez ostrzeżenia na podobieństwo linii na piasku,
    który omyła woda. Przewagę odzyskała technika. Błękitna magiczna latarnia na słupie zgasła,
    pozbawiona dopływu magicznej energii, a pobliski budynek mieszkalny rozbłysnął światłem
    lamp elektrycznych.
    To tak zwany rezonans - magia zalewała świat wielką falą, dławiąc wszystko, u
    podstaw czego leżała technika, gasząc silniki samochodowe, unieruchamiając broń
    automatyczną, powodując erozję wysokościowców. W jednej chwili magowie mogli strzelać
    lodowymi pociskami, waliły się drapacze chmur, uaktywniały się osłony, trzymające z dala
    od mojego domu nieproszonych gości. A potem, ot tak, magia znikała, pozostawiając po
    sobie przebudzone potwory. Nikt nie był w stanie przewidzieć, kiedy znów się pojawi, nikt
    nie miał na to wpływu. Mogliśmy jedynie starać się przetrwać w tej szalonej taranteli magii i
    techniki. Dlatego posługiwałam się mieczem. Działał zawsze, niezależnie od fazy.
    Ostatnie echa wycia odbiły się od murów, milknąc.
    Pani McSweeney patrzyła na mnie smutno. Podniosłam się z ziemi i pomachałam do
    kobiety.
    - Proszę poczekać, zaraz wracam! Wbiegłam w mroczne wejście budynku, gdzie w
    ciemnościach czaiło się pięciu krewnych pani McSweeney.
    - Dlaczego do niej nie wyjdziecie? Na pewno byłoby mi łatwiej.
    Robert McSweeney, ciemnooki szatyn w średnim wieku, potrząsnął głową o
    przerzedzających się włosach.
    - Matka sądzi, że nie wiemy, iż jest banshee. Pani Daniels, może ją pani stamtąd
    ściągnąć czy nie? Na litość boską, w końcu jest pani rycerzem Zakonu!
    Po pierwsze, nie byłam rycerzem, a jedynie pracowałam dla Zakonu Rycerzy
    Miłosiernej Pomocy. Po drugie, nie specjalizowałam się w negocjacjach, tylko w zabijaniu.
    Robiłam to szybko i brutalnie. Nie miałam doświadczenia w ściąganiu podstarzałych banshee
    ze słupów telefonicznych.
    - Może wiecie coś, co mogłoby mi pomóc?
    - Raczej nie... - westchnęła Melinda, żona Roberta. - Trzymała to w sekrecie.
    Słyszeliśmy już wcześniej jej zawodzenie, ale zawsze była przy tym dyskretna. Takie
    zachowanie nie leży w jej naturze.
    Na schodach pojawiła się starsza Murzynka w hawajskiej szacie.
    - Czy ta dziewczyna ściągnęła już Margie ze słupa?
    - Staram się.
    - Przypomnij jej, że jutro wieczorem gramy w bingo.
    - Dzięki.
    Skierowałam się ku słupowi. Trochę współczułam pani McSweeney. Podczas
    rezonansu sytuacji w kraju pilnowały trzy agencje - Wojskowe Oddziały Obrony przed
    Nadprzyrodzonymi, czyli WOON, Policyjny Wydział Kontroli Zjawisk Paranormalnych,
    czyli PWKZP, oraz mój obecny pracodawca - Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy.
    Wszystkie one zaliczały banshee do stworzeń niegroźnych. Nikomu jak dotąd nie udało się
    wykazać związku pomiędzy ich wyciem a czyjąś śmiercią czy jakimś kataklizmem. Jednakże
    według folkloru banshee były odpowiedzialne za wiele nikczemności. Obwiniano je o
    doprowadzanie ludzi swoim krzykiem do szaleństwa i zabijanie dzieci samym tylko
    spojrzeniem. Ludziom nie spodobałoby się mieszkanie w sąsiedztwie banshee, rozumiałam
    więc, dlaczego pani McSweeney zadała sobie tyle trudu, aby ukryć swoją przypadłość. Nie
    chciała stać się ofiarą ostracyzmu ani narażać nań rodziny.
    Niestety, bez względu na to, jak usilnie człowiek stara się coś
    ukryć, jego sekret w
    końcu wychodzi na jaw i nagle można ocknąć się na słupie telefonicznym, nie wiedząc,
    dlaczego i jak się tam znalazło, zaś sąsiedzi tymczasem udają, że nie słyszeli żadnych
    straszliwych wrzasków.
    Tak. Dobrze wiedziałam, jak to jest. Byłam ekspertem zachowywania w tajemnicy
    swojej tożsamości. Paliłam zużyte opatrunki, aby nikt nie mógł zidentyfikować mnie po magii
    we krwi. Ukrywałam moc. Starałam się nie mieć przyjaciół i niemal mi się to udawało. Bo
    gdyby mój sekret ujrzał światło dzienne, nie obudziłabym się na słupie telefonicznym. Nie
    obudziłabym się wcale, a moi przyjaciele byliby równie martwi, co ja.
    Zbliżywszy się do słupa, zadarłam głowę.
    - W porządku, pani McSweeney. Policzę do trzech, a potem pani zejdzie.
    Potrząsnęła głową.
    - Pani McSweeney! Robi pani z siebie widowisko! Rodzina się o panią martwi, a jutro
    umówiła się pani na bingo. Chce to pani przegapić?
    Przygryzła wargę.
    - Zrobimy to razem. - Wdrapałam się trzy szczeble do góry. - Na trzy. Raz, dwa, trzy i
    krok!
    Zeszłam niżej, obserwując, jak robi to samo. Dzięki ci, kimkolwiek jesteś tam na
    górze.
    - No dalej. Raz, dwa, trzy i krok! Zeszłyśmy jeszcze jeden szczebel razem, a potem
    kolejny ruch wykonała samodzielnie. Zeskoczyłam na ziemię.
    - Świetnie!
    Pani McSweeney zamarła. Tylko nie to! Spojrzała na mnie ze smutkiem.
    - Nie powie pani nikomu?
    Zerknęłam na okna bloku. Jej wycie obudziłoby nieboszczyków i nawet ich skłoniło
    do wezwania policji. Jednak w tych czasach ludzie trzymali się razem. Nie mogli polegać na
    technice czy magii, ufali więc rodzinie i sąsiadom. Bez względu na rozmiar absurdu
    zamierzali zachować jej sekret, zatem ja także.
    - Nie powiem - obiecałam.
    Dwie minuty później wracała do swojego mieszkania, ja zaś mocowałam się z drabiną,
    usiłując wepchnąć ją do schowka pod schodami, skąd na moją prośbę została wyciągnięta
    przez dozorcę.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl