• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Aby rozpocząć lekturę,
    kliknij na taki przycisk ,
    który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
    Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
    LITERATURA.NET.PL
    kliknij na logo poniżej.
    Andrzej Żurowski
    FATAMORGANA
    2
    Tower Press 2000
    Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
    3
    I
    –Zgoda? No to ręka.
    – Ręka! Umowa stoi.
    Minęły dwa lata. Zmieniły się horyzonty. Mandatariusze tajnego triumwiratu przypieczę-
    towanego uściskiem dłoni w cieniu któregoś z ogrodów Santiago de Chile pozostali wierni
    zamiarom. Autobus miękko poddaje się fałdzistości górskiej szosy. Stanisław i Jacek nie wie-
    dzieć który już raz zabrali się
    do studiowania mapy. Wolę się gapić przez okno. Palcem po
    mapie i tak znam na pamięć każdy przydrożny kamień na trasie wyprawy. Czas odrzucić pod-
    ręczniki, materiały, plany – rzucić się w spełnienie. Powziąć to okrutne ryzyko. Przed paroma
    dniami była to jeszcze Baśń – wspaniała nierealność wyprawy w głąb Azji, hen gdzieś do
    drzemiących w Wielkiej Tajemnicy rejonów himalajskich, plemion zaszytych w indyjskiej
    dżungli, legendarnych cejlońskich kopalń skarbów. Teraz przyjdzie dotknąć, pomacać i ka-
    merą filmową rozorać całą ową wymarzoną nieuchwytność, odnaleźć granice, bądź zatrzeć je,
    zdeptać fałszywe przedziały pośród tysiąca i jednej nocy. Nocy fascynacji czy rozczarowań?
    Pierwsze progi za nami. W ostatniej chwili, jakby podświadomie zaczęliśmy się kokosić z
    opuszczeniem Stambułu. Jeszcze dzień, dwa choćby jeszcze dni na twardym europejskim
    gruncie. Niczym wielka brosza spinająca obrzeża dwóch kontynentów, rozkraczony nad Bos-
    forem, już nieeuropejski, jeszcze nieazjatycki Stambuł. Wtłoczył nas w swą plątaninę bez
    centrum, w uliczki nadbrzeżne, staczające się ze wzgórz wprost w stalową, chłodną po-
    wierzchnię Morza Marmara. Zaułki czmychają w górę i rozpędzone, na oślep wpadają z prze-
    ciwległej strony wprost w fale Morza Czarnego. Omijają Bosfor i zewsząd osaczone wodą, w
    popłochu splatają się w labirynt bez ładu i składu. I ludzie, jakby poddając się panice ulic,
    gnają we wszystkich kierunkach, a wygląda to tak, jak gdyby kręcili się w kółko. Tylko koty,
    niespieszne, z ociąganiem przenoszą się na coraz bardziej rozgrzane słońcem dachy drewnia-
    nych domów. W wirze ulicznego kołowrotu, tuż obok zatłoczonych jezdni, wciśnięte pomię-
    dzy domy, w ich cieniu drzemią omszałe muzułmańskie cmentarzyki. Niczym przydomowe
    ogródki, z równymi rządkami grobowych płyt i przysadzistych obelisków z kamiennymi tur-
    banami. Protoplaści trwają w kręgu domostwa. Wokół obelisków szaleje dzieciarnia. Nakła-
    dają się warstwy pokoleń...
    Kawa jest po prostu turecka. Jedyna bodaj w tej kawiarni rzecz o określonym charakterze.
    Reszta jest nijaka, ze szczętem skundlona. Hippiesowska zbieranina. Obsiedli stoliki i drze-
    mią w gnuśnym oczekiwaniu. Może dziś, może za tydzień... Ścianę wykleili odręcznymi
    ogłoszeniami, które zapraszają na wspólną jazdę do Kathmandu. Dwumetrowy bezzębny
    szkielet, wypłowiała pannica, troglodyta o rudej brodzie i zmierzwionym kołtunie do ramion.
    No nie, niechaj was inne pod Himalaje prowadzą bogi. Dopijam kawę.
    Popołudnie stygnie nad Stambułem w kurzu i czerwonawych poblaskach pełzających po
    dachach meczetów. Rozgonione po okolicznych wzgórzach, na ich szczytach miasto szczerbi
    4
    się palisadą minaretowych pik. Hagia So–phia, Błękitny Meczet – jak zwykle piękne, te same
    co zawsze, jeszcze jedne, kolejne repliki europejskiego stereotypu Orientu. Wolę w doliny. W
    gwar z wolna budzącego się wieczoru, w handlowe arterie przecierające oczy neonową migo-
    tliwością, między stragany nie kończących się bazarów. Twarze, twarze, twarze. Białe, oliw-
    kowe. Turcy i Ormianie, Żydzi, Arabowie, Grecy. Stambulczycy. W tym mieście psów, ko-
    tów i banków mimo wszystko i ludziom udało się jakoś wywalczyć sobie nieco ziemi pod
    stopy. Przepycham się między stertami owoców, piramidami butów, żegluję morzem straga-
    niarskiej różności, a brzegu, Kolumbie, ni widu. Tuż przy moim hotelu uliczny rzeźnik
    ćwiartuje wołu. Krew chlapie na bruk, rozbryzgują ją opony taksówek. Wokół rzeźnika sformo-
    wał się nieruchomy krąg. Zastygli niczym świadkowie jakiegoś magicznego obrzędu; w rzeźni-
    czy nóż wpatrują się chciwe kocie i psie oczy. Skłócone od nie wiedzieć kiedy gatunki zawarły
    głodowe przymierze – psy i koty potulnie czekają społem w kolejce przed jatką mięsną. Cuchnie
    potem i krwią. Dachy meczetów spłonęły. Popieli je teraz wolno osypujący się mrok.
    Zjawił się belfersko punktualny. Kiedy wszedłem do hotelowego hallu, wyglądał niczym
    stary wypolerowany bibel ot rzucony w kąt kanapy dla podkreślenia nowoczesności wnętrza.
    Pulchny staruszek o pomidorowych policzkach i siwych włosach nad dziecinnym uśmiechem.
    Zabawnie podskoczył na kanapie, wstał i wyprężył się na całą okazałość swych okrągłości.
    Profesor Biskupski ogromnie rad, że może przygarnąć rodaków pod opiekuńcze skrzydła, już
    przed wyznaczoną godziną spotkania wypatrywał nadejścia podopiecznych. Teraz, uchylając
    czarny kapelusz o olbrzymim filcowym rondzie, szarmancko zapraszał nas do taksówki.
    – Daleko was, chłopcy, bo daleko wywiozłem, ale tu to się i! No, dobierajcie, dobierajcie
    na Boga. Specjały tureckie godzi się popróbować. Azali nie smakuje? – Tak to potrawę po
    potrawie do smaku przyprawia zachętami i soczystością dawno z użycia wycofanych wyra-
    żeń. – Może tam i w Polsce wycofanych, ale w Adampolu? Co to, to nie! Tu się o język dba,
    tu się go jako dziecko najukochańsze hołubi. Sto lat z okładem minęło, jak się tutaj, na turec-
    kiej ziemi dziady osiedlili, jak własną, Adampolem nazwaną, założyli wioskę, jak do dalekiej
    ojczyzny myśli tylko, bo nie nogi przecie, latały, a zasie mowa mateczka nie pomarła. I nie
    pomrze! Nie pomrze, pokąd Polacy z Adampola Polakami. Oho, próbują Turki, próbują. Ale
    się im nie udaje. I nie uda! Obywatelstwo tureckie cała adampolska rodzina wziąć musiała,
    ale Polski z duszy cudze obywatelstwo nie wygnało. I nie wygna.
    Późno się robić zaczęło. I coraz ciemniej w zadymionej restauracyjnej sali. Na parkiecie
    tarło. Greczynki, Żydówki, Ormianki hałaśliwie, może odrobinę zbyt hałaśliwie manifestują
    niezależność, tę niebywałą swobodę w porównaniu do zakutanych w stare obyczaje i zakazy
    Turczynek. Tańce suną na całego. I kiedy gong, i kiedy znów nagle pełne światła, a na estra-
    dzie półnaga tancerka w tiulach – jakoś dziwnie obco, dziwnie egzotycznie po europejskich
    rytmach i tanecznych figurach młodzieży, nieomal dziwacznie wygląda w tej tureckiej restau-
    racji narodowy taniec tureckiej dziewczyny w tiulach. Zeskoczyła z estrady, wymija okla-
    skującą ją w takt dżinsową gromadę i tanecznym krokiem kieruje się ku naszej części sali –
    gdzie za zastawionymi stołami, w cieniu kinkietów dyskretnie uśmiechają się starsi panowie
    w wykwintnych garniturach. Jeden zwinny ruch i dziewczyna jest już na stole. W podniesio-
    nych nad głową dłoniach pobrzękuje bębenek. Drobne bose stopy bezbłędnie trafiają w puste
    miejsca pomiędzy talerze, butelki, półmiski. Tancerka jest gorąca i przesłodzona jak lewan-
    tyńska herbata. Cieniutka strużka potu płynie jej po skroni. Lekko, w kącikach drży wymu-
    szony uśmiech. Panowie w czarnych garniturach uśmiechają się i dyskretnie wkładają dziew-
    czynie za dekolt małe papierki. Bębenek zagłusza ich szelest.
    – Ano, panie Stanisławie, tak, tak – profesor trzęsie się ze śmiechu. – Kiedy to było? Tak
    tak, z piętnaście lat. Aleś mi pan narobił wówczas bigosu...
    5
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl