• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    ANNA QUINDLEN
    Zbudź się, szkoda
    dnia
    Sława jest jak pszczoła
    Tu żądłem ukłuje
    Tam pieśnią przywoła
    Ach, no i ma też skrzydła
    - Emily Dickinson
    Marii Krovatin, prawdziwej gwieździe.
    Silnej, nieustraszonej, absolutnie niezwykłej.
    Gdy dorosnę, chcę być taka jak ty.
    Rozdział 1
    Od czasu do czasu obce osoby pytają mnie, jak mogę mieszkać w
    Nowym Jorku. Zdarza się to na przykład, gdy jestem na wakacjach i
    spędzam czas, stojąc w kolejce do bufetu w towarzystwie spalonych
    słońcem i niezupełnie trzeźwych urlopowiczów. Bywa też, że pytanie
    to pada podczas branżowego sympozjum, kiedy siedzę w rogu
    hotelowej sali konferencyjnej i popijam kawę w gronie innych
    pracownic socjalnych, w większości ubranych w marszczone spódnice
    i noszących wiszące kolczyki - atrybuty kobiet w pewnym wieku i o
    określonej świadomości społecznej. Pytają mnie o to koleżanki mojej
    ciotki, które, choć mieszkają niedaleko, zaledwie pół godziny jazdy
    Saw Mill Parkway na północ, żyją w stanie sielankowej izolacji w
    okolicy, która równie dobrze mogłaby uchodzić za Maine.
    Nawet w samym Nowym Jorku zdarza mi się usłyszeć to pytanie,
    na przykład z ust starszych panów spacerujących promenadą na Coney
    Island, którzy znają Irvinga Lefkowitza od czasów jego bar micwy i z
    perspektywy ławeczki przy brooklyńskiej plaży wyobrażają sobie
    podłużną wyspę Manhattan jako wielkomiejskiego „Titanica" z
    tłoczącymi się na pokładach kryminalistami, homoseksualistami i
    ateistami, zmierzającego ku nieuchronnej katastrofie.
    „I czemu ty tam mieszkasz, dziecko?" - zapytał mnie kiedyś jeden
    z nich, mrużąc oczy z niedowierzaniem. Długa blada szyja wystawała
    mu z rozciągniętego swetra z dekoltem w serek, wskutek czego
    wyglądał jak żółw z Galapagos we włóczkowej skorupie w romby.
    Czasem, gdy jestem zmęczona, wzruszam tylko ramionami i
    odpowiadam, że mi się tu podoba. Kiedy mam podły humor lub
    odrobinę przesadzę z alkoholem, co w zasadzie daje taki sam efekt,
    tłumaczę, że mieszkam w Nowym Jorku, ponieważ to miasto jest
    centrum wszechświata.
    Jednak najczęściej mówię, że tutaj mieszka moja siostra, a ja chcę
    być blisko niej, jej męża, który jest dla mnie jak brat, i syna, którego
    w skrytości uważam przynajmniej po części za swojego. Starszych
    panów taka odpowiedź satysfakcjonuje. Wydają z siebie pomruk
    aprobaty i kiwają łysymi, pokrytymi plamami głowami. Porządna
    dziewczyna. Jaka rodzinna. Zerkają na Irvinga. Następne pytanie
    będzie dotyczyło ślubu. Uciekamy do „Nathana" na hot doga.
    Ale mi się tu naprawdę podoba. I naprawdę jest to centrum
    wszechświata.
    Prawdą jest też, że chcę być blisko siostry. Zawsze tak było.
    Mamy nawet swoje ustalone rytuały. Każdego ranka w sobotę, o ile
    ona nie relacjonuje akurat olimpiady, oscarowej gali, klęski
    żywiołowej czy jakiejś inauguracji, idziemy pobiegać do parku, a
    później wspólnie jemy śniadanie - u niej albo w greckiej knajpce
    niedaleko mojego domu. Twierdzi, że zbyt mało ćwiczę i przez to nie
    możemy biegać w szybszym tempie. Według niej to przejaw mego
    wrodzonego lenistwa, a ja uważam, że to świetnie odzwierciedla nasze
    wzajemne relacje. Nasza ciotka Maureen mawia, że jako dziecko
    byłam tak ociężała i flegmatyczna, że nauczyłam się chodzić tylko
    dlatego, żeby podążać za starszą siostrą. W jednym z
    najwcześniejszych wspomnień z dzieciństwa pojawia się taki oto
    obraz: idę wysadzaną sosnami ulicą, po obu stronach zabudowaną
    starymi domami w stylu kolonialnym, i kilka metrów przed sobą
    widzę plecy grupki ośmioletnich dziewczynek. Nagle ze środka tej
    gromadki dobiega mnie niesiony wiatrem stanowczy głos: „Wracaj do
    domu, Bridget! Ty nie możesz iść!".
    Kiedy biegam z Meghan, zawsze dostaję zadyszki, ale zdążyłam
    się już do tego przyzwyczaić. „Patrz i ucz się" - powtarza mi od
    czasów liceum i ja zawsze jej słucham.
    - Niesamowite, że wczoraj obie znalazłyśmy się na tym samym
    przyjęciu - powiedziała pewnego pochmurnego marcowego poranka,
    gdy biegłyśmy truchtem po parkowej alejce. Starałam się nie
    zauważać w jej głosie tej dawnej nuty zniecierpliwienia: „Wracaj do
    domu, Bridget! Ty nie możesz iść!". Rzeczywiście dziwnie się
    poczułam, wchodząc do przestronnego salonu z meblami obitymi
    beżowym welurem i obrazami impresjonistów na ścianach i widząc ją
    w kącie z kieliszkiem wody mineralnej w dłoni. Gospodyni nawet
    usiłowała nas sobie przedstawić - nie podejrzewała, że jesteśmy ze
    sobą spokrewnione. Potem wyszła odnieść bukiet zawilców
    obwiązanych wstążeczką, który wręczyłam jej na powitanie.
    - Boże, Bridget, kwiaty? - powiedziała moja siostra, mijając
    grupkę świeżo upieczonych mam pracujących nad odzyskaniem figury
    po ciąży. - Nie wierzę, że na proszoną kolację przyszłaś z kwiatami.
    To najgorsze, co można zrobić. Tyle krzątaniny, żeby się ze
    wszystkimi przywitać, a tu jeszcze trzeba poszukać wazonu, nalać
    wody i znaleźć dla nich jakieś miejsce, a jeśli w dodatku są
    niebieskie... Jezu, ja nigdy nie wiem, gdzie je u siebie postawić, a w
    ogóle...
    - Jak ty to robisz, że niewinny gest zamieniasz w problem?
    - Czasami po prostu zostawiam je w kuchni na blacie, a potem
    wyrzucam do śmieci razem z resztkami jedzenia. - Wiedziałam, że to
    nie do końca prawda; Meghan od dawna zatrudnia specjalne osoby,
    które się tym zajmują, a ludzie z Feeding Our People, dużej społecznej
    organizacji dobroczynnej pomagającej głodującym, przysyłają
    furgonetkę, żeby zabrać niezjedzone potrawy z jej przyjęć. - Przynieś
    wino, to wystarczy. Nawet jeśli nie będą go chcieli, przyda się na
    następne koktajl party. Albo się wstrzymaj i następnego dnia przyślij
    orchideę w doniczce. Nie wiem czemu, ale w każdym cholernym
    salonie na East Side muszą być orchidee. Moim zdaniem są
    obrzydliwe, przypominają wielkie białe robale. W ogóle nie
    wyglądają jak kwiaty.
    - Myślałam, że je lubisz. Zawsze stoi u ciebie jedna na komodzie
    pod oknem.
    - Co mam powiedzieć? Jestem niewolnicą mody.
    Podczas porannych joggingów ciągle widujemy te same osoby:
    gwiazdora oper mydlanych, który ma starannie ufarbowane włosy i
    muskularne nogi; drobną, siwowłosą, krótko ostrzyżoną kobietę o
    żylastej figurze maratończyka; chińskie małżeństwo, które ubiera się
    w identyczne modne dresy i biega w towarzystwie pary chartów
    rosyjskich. Obok nas przemknęła jedna ze znajomych anorektyczek,
    ukrywająca sterczące kości pod obszerną bluzą.
    - Znasz tę laskę, która czyta wiadomości finansowe? Grace
    Shelton? - zapytała Meghan.
    - To ta, co ma tak fajnie obcięte włosy?
    - Nie rozumiem, czemu wszyscy tak mówią. Wcale nie ma takiej
    świetnej fryzury.
    - Dobra, niech ci będzie. A co?
    - Słyszałam, że żywi się wyłącznie jabłkami i chrupkim
    pieczywem.
    - Niemożliwe.
    - Pewnie masz rację, ale kto wie.
    Kobieta przed nami odwróciła się i zaczęła biec tyłem. Meghan
    opuściła głowę tak, aby daszek czapki zasłonił jej twarz.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl