• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Epidemie i zarazy
    Antologia
    Ilustracje
    Przemysław Wolny
    fabryka słów Lublin 2008
    Epidemie i zarazy Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2008 Epidemie i zarazy Copyright © by Eryk Górski,
    Robert Łakuta, 2008 Ognisko 11 Copyright © by Michał Cholewa, 2008 Dom na wzgórzu Copyright © by Jakub
    Ćwiek, 2008 Ketew Meriri Copyright © by Rafał Dębski, 2008 Antidotum Copyright © by Tomasz Duszyński, 2008
    Światy Dantego Copyright © by Anna Kańtoch, 2008 Szeieset cetnarów piekła Copyright © by Jacek Komuda, 2008
    Parowóz Copyright © by Andrzej Pilipiuk, 2008 Piwnica Copyright © by Paweł Siedlar, 2008
    Wydanie I
    ISBN 978-83-7574-048-6
    Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
    Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy
    powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w
    środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
    Każdy nosi w sobie dżumę, nikt bowiem nie jest od niej wolny. I trzeba czuwać nad sobą nieustannie,
    żeby w chwili roztargnienia nie tchnąć dżumy w twarz drugiego człowieka i żeby go nie zakazić.
    Albert Camus - Dżuma
    Andrzej Pilipiuk
    Urodzony w 1974 roku, pisać zaczął wcześnie, już w piątej klasie szkoły podstawowej. Tworzenie
    własnych światów stanowiło dla niego ucieczkę przed siermiężną rzeczywistością. Brak wiary we własne
    siły spowodował, że pierwsze teksty wydał drukiem późno - dopiero na studiach.
    Zadebiutował na łamach „Feniksa" i był tó dobry początek. Od tej pory konsekwentnie kroczył
    wytyczoną ścieżką, stając się z czasem jednym z najpoczytniejszych polskich pisarzy.
    Dziś dorobek Andrzeja to przeszło setka opowiadań zebranych w siedmiu odrębnych zbiorach, dwie
    trylogie i kilka samodzielnych powieści. Fabryka Słów opublikowała dotąd 15 książek jego autorstwa.
    Proza Pilipiuka była tłumaczona na czeski i rosyjski. W wolnych chwilach, pod pseudonimem Tomasz
    Olszakowski, wydał dziewiętnaście tomów kontynuacji przygód Pana Samochodzika.
    Parowóz
    Siedzieliśmy w mojej kawalerce. Wiatr gwizdał ponuro w przewodach wentylacyjnych. Po trzecim
    piwie zdecydowałem się pociągnąć wreszcie gościa za język.
    - Wspominałeś, że masz dla mnie supertemat na artykuł - zagadnąłem. - Może uchylisz rąbka
    tajemnicy?
    - Kojarzysz nazwę miasteczka Michałowice?
    - Niestety. - Pokręciłem głową. - A co się tam stało? Kręgi w zbożu znaleźli?
    - To dziwne miejsce - powiedział poważnie Sławek. - Chore. Czarny czakram...
    - A konkretnie? - zapytałem.
    - Ludzie tam umierają. Umierają częściej, niżby to wynikało ze'zwykłej statystyki.
    - Okolica nie sprzyja zdrowiu? Czy może klątwa rzucona przez pogańskich kapłanów?
    - Ech, ty hieno z brukowca...
    - Nasza gazeta to poważne pismo dla... - zacząłem.
    - Poważne gazety nie drukują zdjęć gołych babek koło programu telewizyjnego. A, pal diabli.
    - A więc Michałowice to przeklęta wieś?
    - A żebyś wiedział. Coś jest nie tak. Pewne, khmm... Oczywiście wysoce poufne dane szpitalne
    wskazują, że coś tam jest mocno nie tak.
    - Byłeś na praktykach i... - podchwyciłem.
    - W szpitalu rejonowym w Kielcach. Wyobraź sobie, jak trafia im się ktoś z Michałowic, to stają na
    uszach, by go odesłać do Radomia, coby sobie nie psuć statystyk.
    - Mogę się domyślać. A na co chorują ci'ludzie?
    - Na raka. Czasem na białaczkę. A tych ze zwykłą anemią to na tuziny trzeba liczyć. Albo powiem
    inaczej. Jedna dziesiąta wszystkich zgonów z powodu nowotworów to ludzie z tamtej gminy i dwu
    sąsiednich. Do tego masa zawałów i udarów, jakieś zmiany zwyrodnieniowe stawów...
    - Jak się to ma do reszty powiatu?
    - Trzy-, może czterokrotna „nadwyżka".
    - Geny czy jakiś czynnik kancerogenny? - zainteresowałem się.
    - Cholera wie.
    - Od dawna?
    - Trudno ocenić... Ale to istna wiocha trędowatych.
    Westchnąłem. Temat wydał mi się średnio ciekawy. Chociaż z drugiej strony, gdyby dać odpowiedni
    tytuł... Na przykład ten, który sam mi nieświadomie podpowiedział: „Wioska trędowatych". Brzmi
    nieźle... Tylko czy w ogóle brać się za to? Kupa roboty, a efekt trudny do oszacowania.
    - Spróbuję się trochę rozejrzeć - powiedziałem. - Znasz w okolicy jakąś kwaterę?
    - U proboszcza w Michałowicach. Sympatyczny człowiek, od niedawna tam siedzi. Ludzie w okolicy
    intelektem nie błyszczą, nie ma z kim pogadać... Jeśli chcesz, mogę do niego przedzwonić choćby dzisiaj.
    - Widzę, że postanowiłeś zobaczyć to zadżumione miejsce na własne oczy?
    - Nie, miałem w ramach praktyk badania przesiewowe w miejscowej szkole. Od razu powiem, że nic
    ciekawego. Troszkę te dzieciaki niższe niż u reszty populacji, ale na terenach popegeerowskich to norma.
    - Może i faktycznie warto się temu przyjrzeć?
    Zamyśliłem się.
    Informacji o Michałowicach było niewiele. Wioska i parafia założone zostały w końcu osiemnastego
    wieku. W połowie dziewiętnastego w okolicy znaleziono niewielkie złoże miedzi. Eksploatowano je
    przez kilkadziesiąt lat i porzucono. Obecność kopalni pozwoliła wiosce zamienić się w miasteczko. W
    czasie budowy kolei linię poprowadzono trzy kilometry od osady. Zbudowano niewielki dworzec i stację
    zaopatrywania parowozów w wodę. Po zamknięciu wyrobisk niedaleko osady ruszyły dwa niewielkie
    kamieniołomy. W latach dwudziestych próbowano wznowić wydobycie rud miedzi, ale wyniki nie były
    zachęcające. Tuż przed wybuchem wojny miasteczko liczyło trzy tysiące mieszkańców, w tym około
    pięciuset Żydów. Funkcjonowała tam gorzelnia, spółdzielnia rolnicza, wzorcowa mleczarnia, chlewnia i
    warsztat produkcji narzędzi rolniczych. Po wojnie liczba ludności stopniała do tysiąca trzystu, a potem
    już tylko spadała... Spółdzielnię upaństwowiono i szybko zdechła, mieszkańcom zafundowano „nowe,
    lepsze życie" w PGR...
    Jechałem przez wiochę, rozglądając się wokoło. Dawno nie widziałem tak koszmarnej dziury. Stare
    domy najwidoczniej rozebrano, wzdłuż drogi straszyły gierkowskie klocki i budynki z pustaków obite,
    lub nie, sidingiem. Kilka pegeerowskich baraków straszyło odrapanymi ścianami. Betonowe ogrodzenia,
    plastikowe krasnale w ogródkach. Sklepik, grupka meneli przyrośniętych do ławeczki.
    Zabytków Michałowice nie posiadały żadnych. Z monografii o okolicy wiedziałem, że kościół spalił się
    dwukrotnie - w połowie XIX wieku i w czasie pierwszej wojny światowej. Obecna świątynia nie miała
    jeszcze stu lat. Z drewnianej synagogi nie zostało nic, na kirkucie ocalały ponoć trzy macewy. Nic
    ciekawego, nic, o co można by zaczepić oko. Ba, nie było tu nawet ośrodka zdrowia, w którym można by
    pogadać z lekarzami.
    - Dojechałem zapuszczoną drogą do ruin niewielkiego dworca kolejowego. Linię zlikwidowano jeszcze
    na początku lat dziewięćdziesiątych. Budynek nie miał nawet dachu.
    -
    Duuupa - mruknąłem.
    Okolica wyglądała odpychająco. Nie było tu kompletnie nic ciekawego... Chociaż nie. Okoliczne
    wzgórza były ładne. Amator pieszych wędrówek mógł znaleźć tu niejedną dobrą ścieżkę. Zajechałem
    przed plebanię i zaparkowałem obok „cienko-cienko" należącego zapewne do proboszcza.
    - A więc chce pan napisać artykuł o tym, że ludzie tu umierają - zadumał się ksiądz Michał.
    Siedzieliśmy w przytulnym gabinecie na plebanii. Piliśmy kawę i zagryzaliśmy ciasteczkami domowej
    roboty. W okna bił ciężki jesienny deszcz. Na dworze było już zupełnie ciemno.
    - Taka praca. - Wzruszyłem ramionami. - Jeśli przy okazji uda się odkryć przyczynę, to przecież nie
    zachowam tego w sekrecie. Ludzie mają prawo wiedzieć takie rzeczy.
    - Słusznie. - Kiwnął głową. - A więc sądzi pan, że jest jakaś przyczyna? Jedna przyczyna wielu różnych
    śmierci?
    - To Góry Świętokrzyskie - powiedziałem. - Stare, częściowo mające pochodzenie wulkaniczne.
    Eksploatowano tu miedź, ołów, podobno nawet złoto... Gleba i wody mogą być skażone związkami
    ołowiu, może arsenu. Tak zapytam, czy widział ksiądz u swoich parafian taki czarny pasek na zębach?
    - Dbałość o higienę jamy ustnej nie jest ich mocną stroną. - Zadumał się. - Czarne zęby?
    - Czarna albo szara kreska przecinająca poziomo szkliwo. Czasem może być w kształcie litery V.
    - Chyba nie. A co to takiego?
    - Jeden z charakterystycznych objawów przewlekłego zatrucia ołowierh.
    - Nie przypominam sobie. - Pokręcił głową. - A nie może to być jakaś epidemia? Zaraza? Są przecież
    bakcyle, które atakują różne narządy wewnętrzne.
    - Nie wydaje mi się. Słyszałem, że istnieją wprawdzie bakterie i wirusy mogące wywołać różne odmiany
    raka, ale nie znam konkretów.
    - Zawały serca ponoć mogą być związane z próchnicą. Gdzieś słyszałem, że nieleczone zęby zwiększają
    ryzyko. Niestety, nie mieliśmy w seminarium podstaw medycyny... Wiem, że depresje mogą zwiększać
    ryzyko zachorowań, ale są typowe raczej dla ludzi wykształconych, a w tej okolicy nie mamy takich
    wielu.
    - Szkoda, że Sławek jest na urlopie - westchnąłem. - Podrzucił mi temat jak zdechłego kota, a sam
    drapnął poopalać się na tureckiej riwierze...
    - Przecież badał wszystkie dzieciaki w szkole i robił kobietom mammografię - zauważył duchowny.
    - Gdyby przyczyna była łatwa do ustalenia, sam by się tym zajął. A w każdym razie zdołałby ją
    zidentyfikować.
    - Fakt...
    - Spać pora. - Ksiądz spojrzał na zegarek. - Miło się gawędzi, ale muszę o szóstej rano mszę odprawić...
    Dopiłem resztki z filiżanki i powędrowałem do pokoju gościnnego. Stare, XIX-wieczne łoże czekało,
    kusząc śnieżnobiałą, krochmaloną pościelą. Piętnaście minut później spałem już jak zabity.
    Ranek był chłodny i wilgotny. W nocy długo padał deszcz, na dworze panował dokuczliwy ziąb.
    Wyszedłem z ciepłego kościoła. Zasunąłem suwak kurtki. Cmentarzyk ulokowano koło świątyni.
    Ruszyłem między mogiły i wtedy z miejsca uwierzyłem we wszystko, co powie-t dział kumpel lekarz.
    Nagrobki wręcz krzyczały do mnie ze wszystkich stron. Kroczyłem przez zroszoną trawę, odczytując
    daty. Żył lat dwadzieścia osiem, żył lat trzydzieści, żyła lat dwadzieścia dwa...
    Wyciągnąłem notatnik i bezwiednie zacząłem notować cyfry. Obszedłem kościół po łuku i znalazłem
    się na starszej części cmentarza. Przedwojenne grobowce, ozdobione masywnymi krzyżami... Patrzyłem
    na wyryte w kamieniu daty. Żył lat osiemdziesiąt sześć, dziewięćdziesiąt dwa, siedemdziesiąt dziewięć...
    - Widzę, że już pan węszy - usłyszałem głos księdza Michała. - Niepotrzebnie pan tu łazi i buty w
    trawie moczy.
    - Tak? - zdziwiłem się.
    - Przecież to wszystko szybciej można sprawdzić na plebanii w księgach parafialnych - uśmiechnął się
    pobłażliwie.
    - Nie pomyślałem - przyznałem ze skruchą.
    - No to śniadanko i zapraszam do grzebania w papierach - uśmiechnął się.
    Gospodyni zrobiła jajecznicę. Wypiłem filiżankę kawy. Potem jeszcze jedną.
    - Szkoda, że niewiele mogę panu pomóc - powiedział duchowny. - Objąłem parafię dopiero trzy
    miesiące temu. Ciągle jestem tu jakby obcy, a ludzie spowiadają się z tego, co nagrzeszyli w ciągu roku, a
    nie pół wieku temu...
    - Dwa tysiące lat chrześcijaństwa, a grzechy wciąż takie same - zącytowałem usłyszany kiedyś dowcip.
    - Ażeby pan wiedział.
    - Hmmm... A może warto skontaktować się z poprzednim proboszczem? - zadumałem się. - Może on
    coś wiedział?
    - Niewykluczone, przebywał tu ponad dwadzieścia lat. Niestety, z nim porozmawiamy, jak już sami
    znajdziemy się po tamtej stronie...
    - Zmarł?
    - Nowotwór z przerzutami.
    Spędziłem kilka godzin, wertując księgi zgonów. Zacząłem od przedwojennych. Następnie przejrzałem
    te z okresu okupacji i powojenne. Ponuro to wyglądało... Najgrubsza była z 1945 roku. Ludzie wracali z
    Robót przymusowych i obozów koncentracyjnych. Przynosili wieści o tych, którzy wrócić już nie mogli.
    Ale w kolejnym roku liczba mszy pogrzebowych znacznie spadła. Za to księga, w której zapisywano
    śluby i chrzciny przyjemnie spuchła. W wyniszczonym przez wojnę kraju odradzało się życie...
    Począwszy od 1951 liczba zgonów zaczęła rosnąć, apogeum osiągając trzy lata później.
    Wrzuciłem dane do laptopa i zobrazowałem je sobie w postaci wykresu słupkowego.
    - Fiu, fiu, toż to, widzę, cała praca naukowa - zażartował proboszcz. Zatopiony w myślach nie
    zauważyłem, kiedy wszedł.
    - Są wyraźne anomalie - powiedziałem. - Jeśli mamy do czynienia z czynnikiem zewnętrznym, to...
    - To się musiało stać jakoś około 1951 roku - zauważył. - Epidemia Heine-Mediny jakoś wtedy była.
    - Rok się zgadza - potwierdziłem. - Ale to draństwo przeważnie okalecza, a nie zabija. Stawiałbym
    raczej na ospę wietrzną.
    - Od tego się przecież nie umiera? - Spojrzał na mnie zdziwiony.
    - Ale u sporego odsetka populacji wywołuje znaczny spadek odporności na inne infekcje.
    - Ale nie na nowotwory...
    - To prawda. Ale osłabiony organizm zaatakują łatwiej... Szkoda, że kompletnie brak mi przygotowania
    medycznego...
    - Pomyślałem, że może zechce pan przejrzeć jeszcze jedną rzecz - zmienił temat. - Mam kroniki
    parafialne przedwojennego proboszcza. Nazywał się Gałek.
    - Kroniki parafialne?
    Nie każdy je prowadzi, ale wielu proboszczów ma taki zwyczaj. Księgi to suchy urzędowy dokument, a
    to i owo warto przecież opisać dokładniej... - Otworzył szafkę pod oknem.
    Rękopisy księdza Janusza Gałka okazały się opasłymi księgami oprawionymi w szare płótno. Każde
    tomiszcze było większe i grubsze od encyklopedii... Wyciągnąłem pierwszą z brzegu. Okładki wykonano
    z deszczułek lub sklejki. Na rogach umieszczono okucia zrobione domowym sposobem z grubej
    miedzianej blachy. Pomysłowy duchowny wykorzystał zapewne odpadki po naprawie dachu kościoła.
    Otworzyłem. Pierwsze zapisy wykonano w połowie 1913 roku. Przeglądałem kolejne karty. Stary papier
    pożółkł tylko nieznacznie. Proboszcz miał własny aparat fotograficzny. Obok wyczerpujących relacji
    zamieścił zdjęcia. Przejście frontu, walki, opatrywanie rannych na plebanii... Niezależnie od wszystkiego
    wiedziałem, że trzymam w ręce cenny dokument minionej epoki, wart przepisania i publikacji...
    Pierwsze dni niepodległości, fotografie pokazujące świeżo otwartą polską szkołę, procesję z okazji
    rocznicy Konstytucji 3 maja, procesję na Boże Ciało, w której obok chorągwi kościelnych niesiono także
    sztandar jakiejś miejscowej jednostki wojskowej.
    Kolejny tom - lata dwudzieste. Spółdzielnia produkcyjna, odbudowa budynku Towarzystwa
    Gimnastycznego „Sokół", rozbudowa szkoły. Następna księga - wizytacje biskupów, nowe domy we wsi,
    wymiana kościelnego dachu i remont, wycieczka szkolna do Kielc i do Krakowa, pocztówki z Brazylii,
    zdjęcia przesłane przez parafian, którzy wyemigrowali jeszcze przed pierwszą wojną światową...
    Fotografia z USA też od jakiegoś znajomego. Zdjęcie księdza i miejscowego rabina na tle remizy
    strażackiej. Dwudziesta piąta rocznica kapłaństwa - wklejone telegramy otrzymane z tej okazji... Kolejny
    tom - okupacja.
    Zapiski urwały się nagle wiosną 1943 roku. Żadnych śladów mogących rzucić światło na zagadkową
    epidemię.
    - I jak pan to znajduje? - zagadnął proboszcz, pojawiając się w drzwiach.
    - Zdumiewające...
    - Co takiego?
    - Ta wieś kwitła. Przecież przed wojną panował kryzys, a tu jakoś sobie ludzie radzili.
    - Umiał nimi pokierować. Z tego, co wiem, po wojnie też sobie nieźle radził jako misjonarz w Kongu...
    Trafił pan na jakiś ślad?
    - Nic a nic. Wszystko wskazuje, że epidemia zgonów zaczęła się jesienią tysiąc dziewięćset
    pięćdziesiątego pierwszego.
    - Z tego okresu nie ma kronik. Ale możemy rzucić okiem do księgi intencji mszalnych.
    - O! Jeszcze jedno źródło, które nie przyszło mi do głowy...
    - Z lat pięćdziesiątych mamy dwie - powiedział. - Jedna, że się tak wyrażę, oficjalna, druga z intencjami,
    których nijak nie można było umieścić w normalnym spisie... Zresztą zaraz sam pan zrozumie.
    Wyciągnął oprawiony zeszyt formatu A4. W nim, za okładką, tkwił jeszcze jeden - malutki... Oficjalne
    intencje mszy były zupełnie normalne. Dziękczynne na rocznice małżeństwa, pogrzebowe, w intencji
    powrotu z wojny i odnalezienia grobów bliskich. Mały zeszycik skrywał prawdę o tamtej epoce. Msza o
    nawrócenie syna, który zapisał się do partii. O wypuszczenie męża przetrzymywanego przez UB, o
    wydostanie się krewnych z ZSRR... I dość regularne msze przebłagalne za zbrodnie synów służących w
    UB. Nazwiska wydały mi się znajome. Sięgnąłem do księgi zgonów. Trzej ubecy zmarli jeszcze w 1951.
    Ich śmierć zapoczątkowała czarną serię.
    Zaintrygowany wróciłem do kronik parafialnych. Przedwojenne zdjęcia chłopców z drużyny harcerskiej
    i szkolne. Ksiądz na szczęście podpisywał, kto na nich figuruje...
    Pięciu chłopców. Na wszystkich fotografiach stali razem. Po wojnie trzej wstąpili do UB, a następnie
    zmarli w odstępie dwu - trzech tygodni. Dwaj pozostali?
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl