• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Niech żyje Polska
    Hura!
    Tom 1
    2006
    Wydanie polskie
    Data wydania:
    2006
    Projekt okładki:
    Dominik Broniek
    Ilustracje:
    Grzegorz i Krzysztof Domaradzcy
    Wydawca:
    Fabryka Słów sp. z o.o.
    www.fabryka.pl
    e-mail: biuro@fabryka.pl
    ISBN: 978-83-60505-20-5
    Wydanie elektroniczne:
    Trident eBooks
    Polska szkoła magii
    Zbiory opowiadań, a jeszcze lepiej antologie są jak bombonierka. Jak pudełko
    czekoladek. Mnóstwo małych, różnorodnych kąsków. Jeżeli lubisz czekoladki, takie pudełko
    to prawdziwa uczta. Jeżeli zaś jesteś wybredny, również jesteś w dobrej sytuacji. Czekoladki
    są małe. Jeżeli któraś okaże się wyschniętą praliną, kolejna równie dobrze może być
    smakołykiem, a masz ich do dyspozycji całe mnóstwo.
    Uwielbiam zbiory opowiadań.
    Przez lata nie miały dobrej prasy. Uważano, że się nie sprzedają. Zresztą było to w
    czasach, kiedy nic się nie sprzedawało, a już zwłaszcza opowiadania rodzimych autorów.
    Straszne, mroczne lata posuchy i głodu.
    Na szczęście minęły i teraz możemy cieszyć się kilkoma antologiami rocznie. Każde
    szanujące się wydawnictwo obecnie przyjmuje za punkt honoru wydać co najmniej jeden taki
    tytuł. Są antologie o tym i owym. O smokach, elfach, katach, termometrach albo ślizgawkach,
    albo czymkolwiek, co tylko przyjdzie komukolwiek do głowy. Temat jest kwestią
    drugorzędną. To pretekst. Rodzaj konkursu, w którym wygrywa ten, kto wykręci się od
    wstępnych założeń z większym wdziękiem. Bo tutaj chodzi o wariacje na temat, a nie sam
    temat. To nie sympozjum, to antologia.
    Tym razem preteksty są dwa. Jeden to rocznica istnienia Klubu Twórców.
    Drugi to Polska i Polacy. Pretekst opracowany po bardzo wielu burzliwych dysputach.
    Wymyślony po to, by dać autorom o czym myśleć i pozwolić im pisać o czymś tak ogólnym,
    żeby zmieścili się obok siebie, mimo że na co dzień zajmują się tematami bardzo różnymi.
    Wszyscy mieszkają lub mieszkali w Polsce, wszyscy też zapewne są Polakami, więc uznano,
    że tak przyjęty temat nie będzie im obcy.
    W wypadku każdej innej, niefantastycznej antologii byłby to przepis na katastrofę. W
    wypadku opowiadań fantastycznych rzecz ma się zupełnie inaczej. Bo, widzicie, istotą
    fantastyki nie są proste odpowiedzi ani banalne konstatacje. Istotą i sensem literatury
    fantastycznej są paradoksy, triki i figury niemożliwe. A tego nam nie brakuje. Dlatego im
    założenie jest bardziej banalne, tym lepiej. Tym ciekawiej zobaczyć, co zrobi z niego
    pokręcony umysł autora fantastyki.
    Nie jestem wielkim zwolennikiem benefisów. Z faktu, że coś tam odbyło się okrągłe ileś
    tam lat temu, niewiele, moim zdaniem, wynika poza niewesołym stwierdzeniem, że czas
    płynie, i to płynie szybciej, niżbyśmy sobie tego życzyli. Od czasu do czasu ten płynący czas
    wpada na rafy okrągłych dat, co stwarza pretekst do świętowania, równie dobry, jak każdy
    inny.
    Dlatego nie traktujmy tej antologii jak zjazdu absolwentów. Przyjmijmy, że to pretekst,
    by zebrać razem rozproszoną grupę niezłych autorów i dać im motywację do opowiedzenia
    kilku interesujących historii.
    Oczywiście fakt, który łączy tych autorów, zasługuje na parę słów wyjaśnienia.
    Klub Twórców.
    Albo też Klub Tfurców, jak kto woli.
    Upłynęło tyle czasu, że nawet ja powinienem może przyjąć do wiadomości, że był to
    jakiś fenomen. Wtedy wszystko wydawało się codzienne i naturalne. Nawet ta nazwa, która z
    latami stała się jakąś marką, kiedy pojawiła się po raz pierwszy, została nam narzucona i
    brzmiała nieznośnie górnolotnie. Dlatego zaczęliśmy ją przekręcać. To znacznie zdrowiej,
    gdy ktoś nazywa siebie „tfurcą” niż Twórcą.
    Dobra, zacznę od początku i jeszcze raz wytłumaczę, o co chodziło.
    Chodziło w gruncie rzeczy o marzenie.
    Marzenie, by kiedyś zostać autorem fantastyki.
    W tamtych czasach istniało znacznie mniej interesujących rzeczy niż dziś. Nie było
    komputerów, wideo, DVD, telefonów komórkowych, pubów, paintballu, giełdy,
    Warhammera, quadów, Internetu, GROM-u ani barów sushi.
    Ale fantastyka istniała.
    Na rynku pojawiała się jedna, może dwie książki miesięcznie i nie można ich było
    normalnie kupić, podobnie jak czegokolwiek innego. Zatem książki pożyczano, sprzedawano
    w obiegu wtórnym, zdobywano przekupstwem i pochlebstwem, odbijano na ksero. Były to
    dobre książki.
    Wydawnictwa nie musiały przejmować się agentami ani prawami autorskimi. Po prostu
    wybierano sobie książki i tłumaczono, a potem informowano autora, że oto wydał powieść za
    Żelazną Kurtyną, a teraz może przyjechać na własny koszt i odebrać honorarium w ZAiKS-ie,
    według rozdzielnika, w bonach PKO. Bonach towarowych, które udawały dolary, ale nimi nie
    były. Można było je zrealizować w nielicznych specjalnych sklepach z towarami
    eksportowymi albo nielegalnie wymienić pod hotelem na prawdziwe dolary.
    Tak wyglądała codzienność nastolatków w latach osiemdziesiątych.
    Nie mieliśmy nic, ale mieliśmy doskonałe książki i czas, żeby je czytać. I zawsze było
    nam mało.
    To dlatego wielu z nas zaczynało pisać. Jakiegoś ponurego jesiennego popołudnia do
    głowy przychodził pomysł, że zamiast patrzeć przez okno, lepiej samemu wypełnić lukę w
    zaopatrzeniu. Nie jest łatwo uszyć sobie spodnie albo zrobić tapczan. Ale żeby napisać
    opowiadanie fantastyczne, wystarczy mieć funkcjonującą głowę, ręce, kawałek papieru i
    długopis produkcji spółdzielni INCO Veritas.
    Teoretycznie takim samym warsztatem dysponował też Robert Scheckley czy Philip K.
    Dick.
    A potem przychodziła chęć, by komuś to pokazać. Ponieważ częścią choroby, która
    zamienia czytelnika w pisarza, jest chęć podzielenia się swoim wzniesionym na papierze
    światem.
    Podobną drogę przechodzą wszyscy, którym myśl o napisaniu własnego opowiadania
    przychodzi do głowy. W moim jednak przypadku jądrem krystalizacji czegoś, co potem
    zostało nazwane Klubem Tfurcuf, było spotkanie we własnym otoczeniu dwóch podobnych
    osobników, z którymi pobierałem nauki w szkole podstawowej. Jacka Piekary i Rafała
    Ziemkiewicza.
    Pisaliśmy więc dla siebie nawzajem i nie szczędziliśmy sobie krytyki. Już wtedy świtało
    nam, że pisania można się nauczyć. Różnicę pomiędzy opowiadaniem Hemingwaya a
    własnym zauważy na pierwszy rzut oka nawet kretyn. Nie każdy natomiast zastanawia się, na
    czym ta różnica zasadniczo polega. Oprócz zawartości intelektualnej, talentu, daru i iskry
    bożej polega też na pewnych konkretnych umiejętnościach. Większość ludzi poprzestaje na
    tym pierwszym, natchnionym elemencie składającym się na pisarstwo i daje sobie spokój.
    Nikt nie nauczy się talentu, podobnie jak nikt nie nauczy się być wysokim ani nie nauczy się
    słyszeć znikomych różnic pomiędzy dźwiękami. W tym sensie talent literacki jest cechą
    fizjologiczną. Być może jest to fizjologia na poziomie neurochemii mózgu, niewielkiej
    mutacji albo nawet cech o charakterze mistycznym. Jakiś cud, który sprawia, że w głowie
    pojawiają się historie. Jednak cała reszta, sprowadzająca się do sztuki opowiadania tych
    historii, to już co innego. Wtedy, na początku drogi, wierzyliśmy święcie, że sztuki
    opowiadania historii można się nauczyć. Że można nauczyć się magii.
    Czym innym, u diabła, jest sztuka panowania na odległość nad emocjami i umysłem
    obcego człowieka? Zapisujesz kilka słów na papierze, a gdzie indziej i kiedy indziej ktoś
    czyta te słowa i widzi obrazy, które kazałeś mu zobaczyć. Sprawiasz, że uśmiechnie się lub
    będzie wzruszony.
    Wierzyliśmy, że, do pewnego stopnia, znaczna część tej magii to kuglarstwo. Ukryte
    kieszonki w rękawach, sprawne palce, spreparowane monety, dymy i lustra.
    I całe szczęście, że w to wierzyliśmy. Bo to jest najistotniejsza część prawdy. I, tak samo
    jak w sztuce kuglarskiej, nie ma niczego bardziej godnego pożałowania niż kiepski
    iluzjonista. Zaczyna się od prostych sztuczek z monetami i kartami, a potem po latach
    morderczych treningów nagle okazuje się, że królik naprawdę zniknął, a w cylindrze nie ma
    drugiego dna. Droga do magii prowadzi przez kuglarstwo.
    Z tego wszystkiego również nic by nie wyszło, gdyby nie kolejny przypadek. Po latach
    Rafał Ziemkiewicz i ja trafiliśmy do klubu miłośników fantastyki Sfan. Pomiędzy
    ówczesnych fanów, którzy wówczas rekrutowali się z młodej kadry naukowej i technicznej.
    Spotykali się raz w tygodniu w kawiarni domu kultury, żeby rozmawiać, prowadzić giełdę
    używanych książek, rozmawiać, wyświetlać nie wiadomo skąd wytrzaśnięte filmy na
    szesnastomilimetrowej taśmie, rozmawiać, czytać i rozmawiać.
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl