• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

     

    Bierce należy do najbardziej intere­sujących i ekscentrycznych postaci literatury amerykańskiej. Uchodzi za jednego z prekursorów noweli fantastyczno-naukowej, a jego przesyco­ne makabrą, pełne nieraz gorzkiego humoru utwory zapewniają mu nie­słabnącą poczytność. Charakter twór­czości autora „Jeźdźca na niebie" związany jest w dużej mierze z dziejami jego życia. Ambrose Gwinett Bierce urodził się 24 czerwca 1842 roku w Meigs County, Ohio, USA, ja­ko dziewiąte z kolei dziecko w rodzi­nie ubogiego farmera. Dzieciństwo miał ciężkie, a biografowie przypuszczają, ze obsesyjnie powracający w jego ponuro-humorystycznych opowiadaniach temat ojco- i matkobójców jest w pewnym sensie wynikiem udręk, ja­kich doznał w latach chłopięcych. Wy­kształcenie otrzymał czysto iluzorycz­ne (jeden rok Instytutu Wojskowego). Brał udział w wojnie secesyjnej po stronie Północy, początkowo jako do­bosz pułkowy, później awansował do stopnia oficera. Z tego okresu pocho­dzą jego najlepsze opowiadania. Po zdemobilizowaniu pracował jako stra­żnik nocny w banku, potem szukał szczęścia w dziennikarstwie i był re­daktorem szeregu pism w San Fran­cisco. życie prywatne Bierce'a obfi­towało w klęski i tragedie, do czego w niemałym stopniu przyczynił s|; jego trudny charakter i mizantropii. W roku 1913 Bierce, przeżywszy śmierć swoich dwóch synów, jako stary, schorowany człowiek porzucił cywilizacją, którą pogardzał i wyszy­dzał, i wyjechał w nieznanym kierun­ku, prawdopodobnie do Meksyku. Od tej pory wszelki słuch o nim zaginął. Biografowie przyjmują za datą jego śmierci rok 1914. Za życia Bierce'a jego twórczość literacka znana była głównie w San Francisco i okolicach. Dopiero tajemnicze zniknięcie pisarza przyczynia się do powstania „legendy Bierce'a", a z kolei — sławy pisarskiej, która rozszerza się na całą Amerykę i Europę.

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    AMBROSE BIERCE

    JEŹDZIEC NA NIEBIE

    I INNE OPOWIADANIA

     

    Tłumaczył JERZY KRZYSZTON

    CZYTELNIK • 1960 Wydanie I

    Tytuł oryginału angielskiego

    THE COLLECTED WRITINGS OF AMBROSE B1ERCE

    Obwolutę projektował MARIAN STACHURSKI

     

     

    SPIS RZECZY

     

    Jeździec na niebie

    (A Horseman in the Sky)

    Przy moście nad Sowim Potokiem

    (An Occurrence at Owl Creek Bridge)

    Chickamauga

    Zaginął bez wieści

    (One of the Missing)

    Przełęcz Coultera

    (The Affair at Coulter's Notch)

    Coup de grace

    Filozof

    (Parker Adderson Philosopher)

    Kwestia sumienia

    (The Story of a Conscience)

    Przygoda w Brownville

    (An Adventure at Brownville)

    Człowiek i wąż

    (The Man and the Snake)

    Oczy pantery

    (The Eyes of the Panther)

    Okno zabite deskami

    (The Boarded Window)

    Śmierć Halpina Fraysera

    (The Death of Halpin Frayser)

    Droga w świetle księżyca

    (The Moonlit Road)

    Diagnoza

    (A Diagnosis of Death)

    Moxon i jego władca

    (Moxon's Master)

    Draństwo

    (The Damned Thing)

    Pasterz Hatta

    (Haita the Shepherd)

    Grób bez dna

    (A Bottomless Grave)

    Czesana krowa

    (Curried Cow)

    Moje ulubione morderstwo

    (My Favorite Murder)

    Oleum canis

    (Oil of Dog)

    JEŹDZIEC NA NIEBIE

     

    1

     

    Działo się to w roku 1861, w zachodniej Wirginii. W przydrożnych krzakach wawrzynu leżał żołnierz w słoneczne, jesienne popołudnie. Wyciągnięty na brzuchu, czubki butów wspierał o ziemię. Głowa osu­nęła mu się na lewe ramię, prawa ręka spoczywała bezwładnie na karabinie. Gdyby nie normalna raczej poza i lekkie, rytmiczne poruszenia ładownicy na ple­cach, można by pomyśleć, że nie żyje. Zasnął na poste­runku. Jeśliby go na tym przyłapano, wkrótce by nie żył, za takie przewinienie czekała go słusznie kara śmierci.

    Kępa wawrzynów, pod którą spał żołnierz, rosła na zakręcie drogi, ta zaś, zbiegając stromo od południa, skręcała w tym miejscu raptownie na zachód i prowa­dziła pod szczytem ze sto jardów, dalej znowu skręca­ła na południe i zygzakiem mknęła w dół wśród lasu. Nad drugim zakrętem wznosiła się potężna skała o ściętym, płaskim wierzchołku, górująca nad doliną, którą wiła się droga. Skała wieńczyła wysokie urwis­ko, kamień leciałby stamtąd z tysiąc stóp w dół, prosto na czubki sosen. Żołnierz leżał na drugim krańcu tegoż urwiska. Gdyby w tej chwili nie spał, miałby przed so­bą nie tylko widok fragmentu drogi i wyniosłej skały, ale i całej przepaści. Mógłby od tego dostać zawrotu głowy.

    Wszędzie dokoła rosły lasy, tylko na samym dnie doliny otwierała się mała łąka, którą przepływał led­wie widoczny strumień. Z tej wysokości łąka wyglą­dała jak zwykła płachta, choć w istocie miała z kilka akrów. Jaśniała soczystszą zielenią niż otaczający ją bór. Dalej piętrzyły się olbrzymie urwiska, po których w niepojęty sposób wspinała się droga. Kształt doliny przypominał w istocie zamknięty kocioł i nie można się było nadziwić, którędy droga weszła i wyszła, skąd się brał i dokąd płynął strumień przecinający łąkę w dole.

    Nie ma tak dzikiego i niedostępnego zakątka, które­go by ludzie nie zamienili na teren wojny; pięć ukry­tych w lesie pułków piechoty federalnej biwakowało na dnie tego kotła, który z wojskowego punktu widze­nia stanowił pułapkę, gdyż wystarczyło obsadzić tylko pięćdziesięcioma ludźmi oba wyjścia, aby zamorzyć w nim głodem całą armię. Żołnierze odpoczywali te­raz po całej dobie marszu. O zmierzchu znowu ruszą w drogę, wespną się na urwisko, gdzie spał w tej chwili ich niesumienny wartownik, i spuszczając się po drugim stoku grani spadną około północy na obóz nieprzyjacielski. Liczyli na zaskoczenie, gdyż droga wychodziła na tyły obozu. W razie niepowodzenia znaleźliby się w niesłychanie groźnej sytuacji, a nie­powodzenie byłoby nieuniknione, gdyby przypadek lub czujność nieprzyjaciela przedwcześnie wyjawiły ten manewr.

     

     

    2

     

    Młody wartownik, śpiący w krzakach wawrzynu, nazywał się Carter Druse, pochodził z Wirginii. Miał zamożnych rodziców, był jedynakiem i przywykł do takich wygód, szlachetnych manier i wielkopańskiego życia, na jakie pozwalało bogactwo i dobry smak

    w górzystych ostępach zachodniej Wirginii. Dom jego znajdował się zaledwie o kilka mil od obecnego poste­runku.

    Któregoś dnia przy śniadaniu Carter wstał od stołu i powiedział spokojnie, lecz poważnie:

    — Ojcze, do Grafton przybył pułk armii federalnej. Postanowiłem się zaciągnąć.

    Ojciec uniósł lwią głowę, popatrzył na syna i odparł:

    — Cóż, mój panie, idź... Cokolwiek się zdarzy, rób, co uważasz za swój obowiązek. Wirginia, którą zdra­dziłeś, musi się obejść bez ciebie. Jeśli przeżyjemy tę wojnę, to jeszcze na ten temat porozmawiamy. Stan zdrowia twojej matki, o czym cię lekarz powiadomił, nie rokuje nadziei. W najlepszym razie nie pozostanie wśród nas dłużej niż parę tygodni, ale czas ten jest drogi. Lepiej nie mącić jej spokoju.

    Więc Carter Druse, z szacunkiem pokłoniwszy się ojcu, który oddał mu ukłon ze wspaniałą kurtuazją, maskującą złamane serce — porzucił dom rodzinny i poszedł na wojaczkę. Honor jego i odwaga, śmiałość i poświęcenie wprędce zdobyły mu uznanie kolegów i dowódców; tym właśnie walorom i pewnej znajomo­ści terenu zawdzięczał, że powierzono mu ryzykowne zadanie na najbardziej wysuniętej placówce. Jednakże zmęczenie okazało się silniejsze niż obowiązek i Car­ter zasnął. Jakiż to dobry lub zły anioł przyszedł obu­dzić go we śnie — któż to wie? Żaden ruch, żaden sze­lest nie naruszył głębokiej ciszy popołudnia, gdy niewidzialny wysłannik losu pochylił się nad nim i szepnął mu do ucha tajemnicze zaklęcie przebudzenia, którego nie wypowiedziały nigdy ludzkie usta ani nie utrwaliła żadna ludzka pamięć. Carter spokojnie pod­niósł głowę i spojrzał przez maskujące go krzaki wawrzynu, instynktownie zaciskając dłoń na karabi­nie.

    Ogarnął go przejmujący zachwyt. Oto na kolosal­nym piedestale urwiska — nieruchomy na samym krańcu płaskiej skały i odcięty wyraźnie na niebie — stał imponujący dostojeństwem posąg jeźdźca. Jeź­dziec trzymał się na koniu prosto i po wojskowemu, ale ze swobodą wyciosanego w marmurze helleńskiego boga. Szary mundur harmonizował z eterycznym tłem, cień łagodził i tłumił połysk ekwipunku i uprzęży, sierść konia lśniła matowo. Prawą ręką przytrzymywał „za szyjkę" karabin wsparty na łęku siodła, niewidocz­ną lewą — prawdopodobnie ściągał wodze. Profil ko­nia rysował się ostro na tle nieba, wymierzony w prze­strzeń ku przeciwległym urwiskom. Jeździec miał głowę lekko odwróconą, widać było tylko zarys czoła i brody; spoglądał w głąb doliny. Wydźwignięta pod niebo posągowa grupa nabrała w oczach żołnierza he­roicznych, kolosalnych niemal kształtów.

    Nawiedziło Cartera przedziwne uczucie, że przespał całą wojnę i spogląda właśnie na szlachetne dzieło sztuki wzniesione na cyplu skalnym ku upamiętnieniu bohaterskiej przeszłości, w której jemu przypadła nie­sławna rola. Wyzwoliło go spod uroku drgnienie ko­nia, który cofał się nieco od skraju przepaści; jeździec trwał w bezruchu. Carter, przywołany do przytomnoś­ci i świadom groźby sytuacji, ostrożnie przepchnął broń przez zarośla, zarepetował, przysunął kolbę do policzka i naprowadził muszkę na pierś jeźdźca. Jedno pociągnięcie cyngla i Carter Druse miałby sumienie spokojne. W tejże chwili jeździec odwrócił głowę i spojrzał w kierunku ukrytego przeciwnika — popa­trzył mu jakby prosto w twarz, w same oczy, w samo serce, dzielne i wrażliwe.

    Czyż tak strasznie zabić wroga na wojnie — wroga, co wpadł na trop tajnego manewru, od którego zawisło bezpieczeństwo towarzyszy — wroga, którego wiedza

    stawała się bardziej groźna niż liczebność całej jego armii? Carter Druse pobladł i dygotał na całym ciele, zrobiło mu się słabo. Posągowa grupa zamigotała mu w oczach, czarne kształty jeźdźca i konia harcowały dziko zataczając kręgi na płomienistym niebie. Wy­puścił karabin z dłoni, powoli opadł twarzą w liście. Ten dzielny człowiek i tęgi wojak był bliski omdlenia z nadmiaru przeżyć.

    Stan ów nie trwał długo. W jednej chwili Carter pod­niósł głowę, ręce zacisnęły się na broni, palec szukał cyngla; umysł, serce i oczy miał czyste, sumienie i roz­sądek — zdrowe. Nie mógł liczyć, że weźmie wroga do niewoli; zaalarmowany pomknąłby zaraz z fatalną wieścią do swojego obozu. Żołnierz miał prosty obo­wiązek — musi zastrzelić go z ukrycia, bez ostrzeżenia; nie dając mu ni chwili na skupienie się przed śmiercią, nawet na cichą modlitwę — musi go posłać na tamten świat. Ale nie — jeszcze jest nadzieja; mógł przecież niczego nie zauważyć, może podziwia tylko wspania­łość krajobrazu. Może zawróci zaraz spokojnie tam, skąd przybył. W chwili odjazdu da się spostrzec, czy coś wie. Całkiem możliwe, że uwagę jego przykuwa... Carter odwrócił głowę i spojrzał w błękitną głębię, jak gdyby na dno przezroczystego morza. Zobaczył peł­znące wężykiem po łące figurki ludzi i koni — jakiś głupi dowódca pozwalał żołnierzom poić konie na otwartej przestrzeni, na pełnym widoku z tuzina wierzchołków!

    Carter przeniósł wzrok z doliny i wtopił go w jeźdź­ca na niebie. Znów naprowadził karabin, lecz tym ra­zem mierzył w konia. W pamięci dźwięczały mu słowa ojca, wypowiedziane w chwili rozstania: „Cokolwiek się zdarzy, rób, co uważasz za swój obowiązek". Uspo­koił się. Lekko zacisnął zęby, nie drgnął mu żaden muskuł, nie czuł nerwów jak śpiące dziecko, oddychał równo i wolno, powstrzymując oddech przy celowaniu. Zwyciężył w nim obowiązek; dusza powiedziała ciału: „Uspokój się, bądź cicho." Strzelił.

     

     

     

     

    3

     

    Oficer armii federalnej, który szukając przygód czy też chcąc zaznajomić się z terenem opuścił ukryty w dolinie biwak i zawędrował na skraj polany u stóp urwiska, przystanął właśnie i zastanawiał się, czy war­to iść dalej. O ćwierć mili przed nim — choć zdawało się, że w odległości rzutu kamieniem — wyrastał spo­śród sosen ogromny masyw skalny, który piął się tak wysoko, że oficerowi zakręciło się w głowie, gdy po­patrzył na ginący w błękicie postrzępiony wierzcho­łek. Skała rysowała się prostopadle na tle nieba i od­ległych, zasnutych mgiełką wzgórz, wisiała wprost nad czubkami sosen na dnie przepaści. Podnosząc wzrok ku zawrotnej wyżynie oficer ujrzał niesamowite zjawisko — człowiek na koniu zjeżdżał niebem w do­linę!

    Mocno osadzony w siodle i wyprostowany po woj­skowemu jeździec ściągał cugle hamując w pędzie ru­maka. Długie włosy jeźdźca falowały na wietrze jak kita, ręce tonęły w chmurze końskiej grzywy. Ciało konia było napięte, jak by każde uderzenie kopyta wal­...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl