-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Amos Oz to głos rozsądku rozlegający się pośród zamętu, kłamliwego, histerycznego bełkotu światowej retoryki o obecnych konfliktach. W olśniewającym jasnością wywodzie „Jak uleczyć fanatyka" Oz analizuje skrzywione historyczne korzenie, z których wyrasta zgubny kwiat przemocy, zasiewany wciąż od nowa. Skłania nas, żebyśmy uświadomili sobie naturę fanatyzmu, jego ewolucję. Nie proponuje cudownego leku.
Ale niezbicie przekonuje, że konflikt izraelsko-palestyński „nie jest wojną religijną ani wojną kultur, nie jest sporem między dwiema tradycjami, ale po prostu kłótnią o to, do kogo należy ten dom". I nie obawia się rzucić na szalę swojej wizji i polityczno-mo-ralnej prawości, dowodząc, że ów spór może zostać zażegnany. „Między dwiema racjami" to propozycja realistycznego rozwiązania, po to żeby je osiągnąć, Oz zaleca wprzęgnięcie wyobraźni, co w pewnych sytuacjach jest konieczne, by określić i uszanować przestrzeń drugiego człowieka. Zaprawiony ironią humor, z jakim rozświetla to, co niezmiernie poważne, przydaje jego wywodom tym większego znaczenia.
Wykład pierwszy, 17 stycznia 2002
Sekretne przyjemności
Panie i panowie, przyjaciele.
Dobry wieczór, szalom, erew tow wam wszystkim.
Wiem, niektórzy z was żałują, że nie umiem, nie mogę mówić do was po niemiecku. Ja jeszcze bardziej żałuję, że nie mogę wygłosić tego wykładu w moim ojczystym języku - hebrajskim. Jednakże, jak wiecie, jestem człowiekiem kompromisu, więc naszym kompromisem tego wieczoru będzie język angielski.
Tropić zgraję fanatyków w górach Afganistanu czy w zaułkach Gazy i Bagdadu to jedno. Powstrzymać fanatyzm i uleczyć z tej choroby - to całkiem co innego. Nie mogę się wypowiadać na temat pościgu, ale pragnę podzielić się kilkoma przemyśleniami o naturze fanatyzmu i o tym, w jaki sposób go poskromić, jeśli z niego nie uleczyć. Atak na Amerykę 11 września to nie była po prostu konfrontacja biedy z bogactwem. Jednak dziś wieczór nie będę mówił o wojnie i pokoju, o pokoju i wojnie, o miłości i wrogości - o tym podyskutujemy, mam nadzieję, któregoś wieczoru w przyszłym tygodniu, a może i dłużej. Dzisiaj będę mówił o moim pisarstwie. Kiedy pisarz mówi o swoim pisarstwie, to tak jakby popełniał kazirodztwo. Wiele lat temu napisałem książkę dla dzieci pod tytułem „Sumchi”, bardzo osobistą, w której odsłoniłem fragment własnego dzieciństwa. Zgłosił się do mnie wtedy jakiś dziennikarz i rzekł: „Panie Oz, czy może pan opowiedzieć nam swoimi słowami, o czym jest pańska książka?". W zasadzie do tego się sprowadza mój problem dziś wieczór: muszę opowiedzieć swoimi słowami, o czym właściwie piszę. Powiem, czego nie zrobię: nie będę analizował, nie będę próbował pobić ekspertów na ich własnym polu ani nawet przekonywać, jak dobrym jestem pisarzem. Opowiem natomiast o tym, jak nim zostałem, jak piszę i jak skreślam, o paru rozczarowaniach i o paru przyjemnościach. Wiem, że powszednią rzeczą, szczególnie w Niemczech, w niemieckiej tradycji, jest mówienie o bólu i cierpieniach, jakich przysparza pisanie. Znam nawet słowo niemieckie, używane w tym kontekście: „Schmerz". Dziś chcę opowiedzieć o radości pisania. Czy też o niektórych radościach.
Moją przywarą jest skłonność do dygresji, więc w tym wykładzie będzie się od nich roiło. Oto pierwsza. Skoro mówimy o radości: kiedy miałem mniej więcej dwanaście lat, uczęszczałem do religijnej szkoły żydowskiej dla chłopców, bardzo pury-tańskiej, w nadzwyczaj wiktoriańskim duchu - mimo że nikt tam nie słyszał o królowej Wiktorii. Pewnego dnia szkolna pielęgniarka, najodważniejsza kobieta, jaką zdarzyło mi się spotkać, zgromadziła w klasie nas wszystkich, trzydziestu pięciu, a może czterdziestu chłopaków. Zamknęła okna i drzwi i przez dwie godziny odkrywała nam wszystkie sekrety życia, łącznie z mechanizmami, z wszystkimi tajemnymi sztuczkami, łącznie z tym, co pasuje do czego, trąbkami i fanfarami. Pamiętam, jak siedzieliśmy, bladzi, oszołomieni i wstrząśnięci, ponieważ kiedy już opisała nam wszystkie okropne mechanizmy, opowiedziała nam też o dwóch sławnych monstrach życia seksualnego, jego Al-Kaidzie i HezboUahu: niechcianej ciąży i chorobach wenerycznych. Prawie mdleliśmy i pamiętam siebie, takiego malca, jak wychodziłem z klasy i zadawałem sobie pytanie: „No dobrze, rozumiem technikę, ale po co ktoś o zdrowych zmysłach chciałby się w coś takiego pakować?”. Widać ta dzielna kobieta, która opisała wszystko z detalami, nie powiedziała nam, że jak wieść niesie, owa rzecz przysparza pewnej przyjemności. Może nie wiedziała. Jeśli jednak chodzi o pisanie, bardzo często, gdy słyszę pisarzy opowiadających o bólach i mękach tworzenia, przypomina mi się ta odważna pielęgniarka.
Przyjaciele, zostałem pisarzem z powodu biedy, samotności i za sprawą lodów. Byłem jedynym dzieckiem w dość ubogiej rodzinie w Jerozolimie. Mój ojciec był bibliotekarzem, moja matka od czasu do czasu udzielała prywatnych lekcji historii i literatury. Mieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu przypominającym wnętrze łodzi podwodnej, pełnym książek w wielu językach, ale oprócz nich prawie niczego tam nie było. Rodzice spotykali się z przyjaciółmi w kawiarniach. Zabierali mnie ze sobą, bo byłem jedynym dzieckiem i nie mieli mnie z kim zostawić w domu. Mówili mi, że muszą porozmawiać z przyjaciółmi i że jak będę grzeczny, to dostanę lody. A lody w Jerozolimie w tamtych dniach były większą rzadkością niż obecnie pokój na Bliskim Wschodzie. Były plotką, legendą, tylko prawdziwi szczęściarze mogli się nimi zajadać. Marzyłem o tych lodach, ale rodzice zwykli długo przesiadywać i rozmawiać z przyjaciółmi przez siedem dni i nocy non stop, a w każdym razie tak mi się wydawało. No to coś musiałem ze sobą zrobić, żeby nie krzyczeć i nie oszaleć. Siedziałem więc tam i jak mały detektyw obserwowałem ruch w kawiarni - wchodzących i wychodzących ludzi... niczym mały Sherlock Holmes patrzyłem na ich ubrania, twarze, gesty, przyglądałem się ich butom, torebkom i spędzałem czas, wymyślając różne historyjki. Kto skąd pochodzi, co łączy te dwie kobiety i tego mężczyznę przy stoliku w rogu, obydwie palą papierosy, on nie, jedna ma bardzo złą minę, mężczyzna prawie się nie odzywa, jedna z kobiet niemal cały czas mówi, druga jest milcząca. Musiałem wymyślić jakąś opowieść. Albo to -wysoki, dziwny młody człowiek o przerażającym wyglądzie, siedzący blisko drzwi, ma przed sobą gazetę, ale jej nie czyta. Spogląda na drzwi, czeka. Godzinę, dwie, hm, on nie czeka na moje lody, on czeka na kogoś. Wymyślałem, na kogo czeka i dlaczego. W ten sposób nauczyłem się umilać swoją samotność, przypatrując się ludziom, zgadując, wymyślając, czasem podchwytując strzępy rozmów i klecąc je ze sobą, jak jakiś agent, z drobnych szczegółów konwersacji tworząc opowieść, niekiedy oskarżającą. Muszę wyznać, że nadal to robię, kiedy muszę zabić czas na lotnisku albo kiedy siedzę w poczekalni u dentysty czy stoję w kolejce -zamiast czytać gazetę lub skrobać się po głowie, puszczam wodze fantazji. Cóż, moje obecne fantazje nie są tak niewinne jak te dziecinne z dni lodów, wciąż jednak fantazjuję. To użyteczny sposób spędzania czasu, nie tylko dla pisarza, ale dla każdego z nas. Tyle się dzieje na każdym rogu ulicy, w każdej kolejce na przystanku autobusowym, w każdej poczekalni lekarskiej, w każdej kawiarni... Tak wielu ludzi w istocie przewija się dzień w dzień przed naszymi oczyma i przez większość czasu nie jesteśmy zainteresowani, nawet nie zauważamy, widzimy raczej sylwetki niż rzeczywiste osoby. Jeżeli więc przyswoicie sobie zwyczaj obserwowania obcych i jeśli dopisze wam szczęście, koniec końców będziecie pisać opowieści, fantazjując na temat tego, co jedni ludzie robią innym, jak do siebie należą. Jeżeli nie, będziecie mieć dobrą rozrywkę, no i lody; tak czy owak nic nie stracicie.
Zostałem pisarzem także dlatego, że pochodziłem z rodziny zrozpaczonych uchodźców. Wszyscy członkowie mojej rodziny ze strony ojca i ze strony matki, wszyscy jak jeden mąż byli zdeklarowanymi Europejczykami. W istocie rzeczy byli wielkimi miłośnikami Europy. Znali jej języki, historię, kulturę, byli w niej bezgranicznie zadurzeni. Niestety, w tamtym czasie, w latach trzydziestych, dwudziestych, kiedy musieli opuścić Europę - różni członkowie mojej rodziny wyjechali z niej pod koniec lat dwudziestych i na początku trzydziestych - w owym czasie oni, Żydzi, tacy jak moi rodzice i krewni, byli w Europie jedynymi Europejczykami. Wszyscy inni byli pangermanistami albo panslawistami bądź patriotami portugalskimi. Mój ojciec mawiał do mnie żartem, że w Czechosłowacji są trzy narodowości: Czesi, Słowacy i Czechosłowacy, czyli my, Żydzi. W Jugosławii jest dziewięć narodowości, Serbowie i Chorwaci, Czarnogórcy i tak dalej - oraz Jugosłowianie, to znaczy my, Żydzi. I oczywiście w Anglii są Anglicy, Walijczycy i Szkoci - oraz Brytyjczycy, czyli znowu my. Lecz okazało się, że miłość Żydów do Europy jest miłością nieodwzajemnioną. Jeśli mieli szczęście, zostali wyrzuceni. Jeżeli go nie mieli, nie wyjechali stamtąd żywi. Jednak moi rodzice przywieźli ze sobą do Jerozolimy ślepe zauroczenie Europą. Książki, wspomnienia, idee, krajobrazy, muzykę, tęsknotę. Musiałem się domyślać ich tęsknot, bo nie chcieli mnie nimi zarażać. Nie chcieli mnie obarczać swoim związkiem miłości i nienawiści z Europą. Pragnęli, podobnie jak wielu żydowskich rodziców w Izraelu, żebym był nowym początkiem. Byli poliglotami. Ojciec czytał w szesnastu albo siedemnastu językach. Mówił jedenastoma, w każdym z silnym rosyjskim akcentem. Nawet po arabsku mówił z rosyjskim akcentem. Matka mówiła sześcioma albo siedmioma językami. Na co dzień rozmawiali ze sobą po rosyjsku i po polsku. Dla przyjemności intelektualnej czytali po niemiecku, francusku i angielsku. Myślę, że śnili w jidysz. Ale mnie uczyli tylko jednego języka - hebrajskiego. Może się bali, że uwiodą mnie śmiertelne uroki Europy, że pojadę do Europy i tam mnie spotka śmierć. Na takim tle kształtowało się moje życie. Przez całe lata rodzice mówili jedno drugiemu, ale także i mnie, że pewnego dnia, może jeszcze za mojego - nie ich - życia, Jerozolima stanie się prawdziwym miastem. Nie miałem pojęcia, co mają na myśli. Dla mnie Jerozolima była całkiem prawdziwa. Była jedynym prawdziwym miejscem. W Jerozolimie przyszedłem na świat. Inne miejsca nie były rzeczywiste. Ale po latach odkryłem, co rodzice rozumieli przez określenie „prawdziwe miasto". To miasto nad rzeką, z przerzuconymi przez nią mostami, otoczone gęstym lasem. Oni mieli nadzieję, że z czasem wszystko to pojawi się w Jerozolimie: las, rzeka i mosty. Kryje się za tym smutna, bolesna historia. Kiedy mój ojciec był młodzieńcem, mieszkał na Litwie - pochodził z Rosji, skąd jego rodzina uciekła do Wilna, które wtedy należało do Polski - potem na szczęście zostali stamtąd wyrzuceni i po różnych przejściach na początku lat trzydziestych przedostali się do brytyjskiej Palestyny. W tamtych czasach w całej Europie pełno było napisów: Żydzi, wynocha do Palestyny! Kiedy kilkadziesiąt lat później wybrał się z wizytą do Europy, ujrzał napisy: Żydzi, wynocha z Palestyny!
Gdzie więc należymy? Może w ogóle nie należymy. Ani na to, ani na cokolwiek innego nie ma prostej, oczywistej odpowiedzi. Dorastałem w atmosferze ambiwalencji i niejednoznaczności, różnorodnych emocji, związków miłości i nienawiści i nieodwzajemnionej miłości. W sąsiedztwie pełno było „niedoszłych reformatorów świata", idealistów, ideologów i każdy z nich miał receptę na natychmiastowe zbawienie. Wszyscy byli wspaniałymi mówcami, nikt nigdy nie słuchał. W sąsiedztwie roiło się od wyznawców Tołstoja - ludzi, którzy wierzyli w jego filozofię - niektórzy nawet wyglądali i ubierali się jak Tołstoj. Zapuszczali białe brody, przepasywali sznurem koszule wzorowane na rosyjskich rubaszkach i wyglądali bardziej na Tołstoja niż on sam. Kiedy pierwszy raz ujrzałem fotografię pisarza z tyłu okładki jednej z jego powieści, byłem przekonany, że on jest z naszej dzielnicy. Czy nie widywałem go wiele razy? I nie tylko jego - także jego rodziny i braci? To jeden z nas. Tak więc byli tam wyznawcy Tołstoja, ale wielu jakby dopiero co wyszło z kart powieści Dostojewskiego, gdyż mieli bardzo udręczone umysły i dusze - pełni sprzeczności, gniewu i konfliktów. Jednak ci tołstojowcy a la Dostojewski w istocie należeli do opowieści Czechowa. Prawdziwy duch, jaki panował w sąsiedztwie, nie był duchem Tołstoja ani Dostojewskiego, lecz Czechowa. Ta tęsknota za dalekimi miejscami. Gdzieś za horyzontem znajdowała się ukochana Moskwa. Moskwa, Moskwa. Jednak ta „Moskwa", którą mógł być Berlin albo Wiedeń, albo Paryż lub Warszawa, lub cokolwiek innego -owa „Moskwa za horyzontem" nie chciała tych żydowskich ludzi. Chciała, żeby zeszli jej z oczu, z myśli, a czasem i zniknęli z tego świata. Oni nawet nie mogli sobie pozwolić na wyznanie miłości do kultury, którą pozostawili za sobą.
Istniał też konflikt dnia powszedniego: Jerozolima w czasach mojego dzieciństwa była miastem wielonarodowym. Znajdowały się w niej dzielnice arabskie, żydowskie, ormiańskie, dzielnica niemiecka, kolonia amerykańska i kolonia grecka - było to jedno z najbardziej kosmopolitycznych niedużych miast świata. W rzeczywistości Jerozolima była nie tyle miastem, ile luźnym skupiskiem dzielnic. I między jedną a drugą leżały pola albo puste parcele. W każdej dzielnicy modlono się inaczej, mówiono innym językiem i inaczej się ubierano. Tak porozumiewano się ze sobą. W latach czterdziestych na co dzień zdarzały się napięcia, ale nie dochodziło do przemocy. Każdy wierzył, że inni są na dalszym planie. Jedno, co było wspólne, to tajemny mesjanistyczny zapał. Każdy uważał, że reprezentuje prawdziwe dziedzictwo Jerozolimy, prawdziwą religię, prawdziwą wiarę. Każdy myślał, że naprawdę przynależy do Jerozolimy, podczas gdy wszyscy inni stanowią tolerowaną obecność gdzieś w tle. Co więcej, każdy uważał, że Jerozolima w istocie należy do niego. I oczywiście szał religijny, napięcia między wyznaniami osiągały w Jerozolimie taką temperaturę, że człowiek musiał albo zwariować, albo wyrobić sobie doskonałe poczucie humoru. Rozwinąć poczucie relatywizmu. Uzmysłowić sobie, że wprawdzie każdy ma jakąś historię, ale nie jest ona ważniejsza ani bardziej przekonująca od historii drugiego człowieka. Przypominam sobie starą opowiastkę, w której jeden z bohaterów, oczywiście w Jerozolimie, gdzież by indziej, siedzi w ulicznej kawiarence, a obok niego jakiś starzec. Nawiązuje się rozmowa. Okazuje się, że ten starzec to sam Bóg. W pierwszej chwili nasz bohater w to nie wierzy, ale pewne znaki przekonują go, że siedzi przy jednym stoliku z Bogiem. I ma do Niego pytanie, bardzo pilne pytanie. Mówi: „Drogi Boże, proszę, wyjaśnij mi raz na zawsze, kto wyznaje słuszną wiarę? Czy katolicy, czy protestanci, a może żydzi albo muzułmanie? - czyja wiara jest słuszna?". A Bóg w tej opowiastce odpowiada: „Prawdę mówiąc, mój synu, nie jestem religijny, nigdy nie byłem religijny, nawet nie interesuję się religią".
Byłem małym chłopcem w czasach brytyjskiego mandatu, pierwsze angielskie słowa, jakie nauczyłem się wymawiać jako brzdąc, zanim zacząłem się uczyć angielskiego w szkole - pierwsze angielskie słowa oprócz „tak" i „nie" brzmiały: „Brytyjczycy, wynocha do domu!". Tak my, żydowskie dzieci, krzyczeliśmy, obrzucając kamieniami brytyjskie patrole w Jerozolimie podczas naszej „intifady" w latach 1945, 1946 i 1947. Jakżebym mógł nie wykształcić w sobie poczucia relatywizmu, dystansu i swego rodzaju smutnej ironii na temat tego, jak okupowany zostaje okupantem, opresjono-wany gnębicielem, jak wczorajsza ofiara może się przekształcić w oprawcę, jak łatwo role mogą się zmienić.
Przed 1948 rokiem w zachodniej części Jerozolimy było kilka dzielnic arabskich. Później nastąpiło oblężenie, nękanie, bombardowanie żydowskiej Jerozolimy przez jordańskie i egipskie wojska, ostrzał artyleryjski i naloty lotnicze, a potem, kiedy to się skończyło, w dzielnicach żydowskich nie było Arabów. Jako jerozolimczyk, mimo że mam bardzo zdecydowane poglądy na temat tego, kto w głównej mierze ponosi winę za rok 1948 - a myślę, że głównym winowajcą są rządy arabskie - uważam, że nie o winę chodzi. Chodzi o tragedię.
Czy winić rządy arabskie czy syjonistów, czy jednych i drugich, czy też dzielić winę - faktem jest, że w 1948 roku setki tysięcy Palestyńczyków straciły dom. Wiem, że w tym samym roku, w tej samej wojnie prawie milion Żydów orientalnych z krajów arabskich też straciło swoje domy, wielu z nich zostało wyrzuconych i znalazło się w Izraelu, i wielu trafiło do domów, które przedtem należały do Arabów palestyńskich. Ci żydowscy uchodźcy -ocaleni z Iraku, północnej Afryki, Egiptu, Syrii i Jemenu - po trzech, czterech czy pięciu latach życia w obozach przejściowych w końcu dostali pracę i mieszkanie, natomiast uchodźcy palestyńscy - nie. To otwarta i bolesna kwestia. Jako ten, który snuje opowieści, jako pisarz nie mogę nie dostrzec, że to nie jest czarno-biała historia. To nie jest opowieść o bohaterach pozytywnych i negatywnych. Ani film o Dzikim Zachodzie czy o Dzikim Zachodzie a rebours. Chociaż tutaj, w Europie, bardzo często spotykam niecierpliwych ludzi, którzy zawsze chcą wiedzieć, kto w każdej historii, w każdym konflikcie jest „ten dobry", a kto „ten zły", kogo należy poprzeć, a przeciw komu protestować... W moim pojęciu, według doświadczeń, które mnie ukształtowały, konflikt między izraelskimi Żydami a palestyńskimi Arabami nie jest historią „dobrych" i „złych". To tragedia: starcie dwu słusznych racji. . Powtarzałem to wiele razy, dzięki czemu zdobyłem sobie tytuł „zdeklarowanego zdrajcy" w oczach moich licznych żydowskich rodaków. Zarazem nigdy nie zdołałem całkowicie „zadowolić" moich arabskich przyjaciół, częściowo dlatego, że uważają, iż moja postawa nie jest dostatecznie radykalna czy też skrajnie propalestyńska bądź proarabska. W gruncie rzeczy ta atmosfera ambiwalencji jakoś mi odpowiada.
Może należałoby zapytać: jakie szczególne prawo albo kwalifikacje ma pisarz do wyrażania opinii? Czy w ogóle jest coś, co pisarze wiedzą lepiej niż taksówkarze, programiści komputerowi albo nawet politycy? Prosta odpowiedź brzmi: cóż, pochodzę z kraju, gdzie każdy taksówkarz dokładnie wie, jak rządzić krajem i światem, więc czemu nie ja? Jeżeli przyjmiecie moje słowa z przymrużeniem oka, to wam powiem, że Izrael to nie kraj ani nie naród. To rozpłomienione, wrzaskliwe, wiecznie spierające się zbiorowisko, nieustające uliczne seminarium. Wszyscy się kłócą, wszyscy wiedzą lepiej. Myślę, że element anarchii tkwi nie w samym Izraelu, ale w żydowskim dziedzictwie kulturalnym. Nie bez przyczyny Żydzi nigdy nie mieli papieża ani nie mogliby co mieć. Gdyby ktoś kiedyś obwołał się papieżem Żydów, każdy podchodziłby do niego, klepał go po plecach i zagadywał: „Hej, papieżu, ty mnie nie znasz, ja ciebie nie znam, ale mój dziadek i twój wuj robili razem interesy w Mińsku albo w Casablance, wobec tego bądź cicho przez pięć minut i pozwól, że ci raz na zawsze wyjaśnię, czego Bóg naprawdę od nas chce". To tkwi bardzo głęboko w genach żydowskiej kultury. Od samego początku. To żydowski zwyczaj wiecznej niezgody. Nie bez powodu nie można znaleźć dwóch Żydów, którzy by się zgodzili ze sobą w jakiejś sprawie, trudno nawet znaleźć jednego, który zgadza się sam z sobą, ponieważ wszyscy mamy rozdarty umysł i duszę, każdy jest wyznawcą Tołstoja z domieszką dostojewszczyzny bądź na odwrót. Datuje się to od czasów, kiedy szacowni Żydzi zwykli otwarcie rzucać wyzwanie samemu Bogu. I od czasu do czasu stawiać Go przed sądem. Może pamiętacie, jak Abraham, świątobliwy patriarcha Abraham, ojciec Żydów i Arabów, próbuje uchronić grzeszne miasto Sodomę przed gniewem Boga, który chce je zniszczyć. I targuje ...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl