• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

     

    Amos Oz

     

     

    JAK ULECZYĆ FANATYKA

     

     

     

    Przedmowa Nadine Gordimer

     

    Amos Oz to głos rozsądku rozlegający się pośród zamętu, kłamliwego, histerycznego bełkotu światowej retoryki o obecnych konfliktach. W olśniewającym jas­nością wywodzie „Jak uleczyć fanatyka" Oz analizuje skrzywione historyczne korzenie, z których wyrasta zgubny kwiat przemocy, zasiewany wciąż od nowa. Skłania nas, żebyśmy uświadomili sobie naturę fanaty­zmu, jego ewolucję. Nie proponuje cudownego leku.

    Ale niezbicie przekonuje, że konflikt izraelsko-pa­lestyński „nie jest wojną religijną ani wojną kultur, nie jest sporem między dwiema tradycjami, ale po prostu kłótnią o to, do kogo należy ten dom". I nie obawia się rzucić na szalę swojej wizji i polityczno-mo-ralnej prawości, dowodząc, że ów spór może zostać zażegnany. „Między dwiema racjami" to propozycja realistycznego rozwiązania, po to żeby je osiągnąć, Oz zaleca wprzęgnięcie wyobraźni, co w pewnych sy­tuacjach jest konieczne, by określić i uszanować przest­rzeń drugiego człowieka. Zaprawiony ironią humor, z jakim rozświetla to, co niezmiernie poważne, przy­daje jego wywodom tym większego znaczenia.

     

     

    Wykład pierwszy, 17 stycznia 2002

    Sekretne przyjemności

     

    Panie i panowie, przyjaciele.

    Dobry wieczór, szalom, erew tow wam wszyst­kim.

    Wiem, niektórzy z was żałują, że nie umiem, nie mogę mówić do was po niemiecku. Ja jeszcze bardziej żałuję, że nie mogę wygłosić tego wykładu w moim ojczystym języku - hebrajskim. Jednakże, jak wiecie, jestem człowiekiem kompromisu, więc naszym kompromisem tego wieczoru będzie język angielski.

    Tropić zgraję fanatyków w górach Afganistanu czy w zaułkach Gazy i Bagdadu to jedno. Powstrzy­mać fanatyzm i uleczyć z tej choroby - to całkiem co innego. Nie mogę się wypowiadać na temat po­ścigu, ale pragnę podzielić się kilkoma przemyśle­niami o naturze fanatyzmu i o tym, w jaki sposób go poskromić, jeśli z niego nie uleczyć. Atak na Amerykę 11 września to nie była po prostu konfrontacja biedy z bogactwem. Jednak dziś wieczór nie będę mówił o wojnie        i pokoju, o pokoju i wojnie, o miłości i wrogości - o tym podyskutujemy, mam nadzieję, któregoś wieczoru w przyszłym ty­godniu, a może i dłużej. Dzisiaj będę mówił o mo­im pisarstwie. Kiedy pisarz mówi o swoim pisar­stwie, to tak jakby popełniał kazirodztwo. Wiele lat temu napisałem książkę dla dzieci pod tytułem „Sumchi”, bardzo osobistą, w której odsłoniłem fragment własnego dzieciństwa. Zgłosił się do mnie wtedy jakiś dziennikarz i rzekł: „Panie Oz, czy może pan opowiedzieć nam swoimi słowami, o czym jest pańska książka?".           W zasadzie do tego się sprowadza mój problem dziś wieczór: muszę opowiedzieć swoimi słowami, o czym właściwie piszę. Powiem, czego nie zrobię: nie będę analizo­wał, nie będę próbował pobić ekspertów na ich własnym polu ani nawet przekonywać, jak dobrym jestem pisarzem. Opowiem natomiast o tym, jak nim zostałem, jak piszę i jak skreślam, o paru roz­czarowaniach i o paru przyjemnościach. Wiem, że powszednią rzeczą, szczególnie w Niemczech, w niemieckiej tradycji, jest mówienie o bólu i cier­pieniach, jakich przysparza pisanie. Znam nawet słowo niemieckie, używane w tym kontekście: „Schmerz". Dziś chcę opowiedzieć o radości pisa­nia. Czy też o niektórych radościach.

    Moją przywarą jest skłonność do dygresji, więc w tym wykładzie będzie się od nich roiło. Oto pierwsza. Skoro mówimy o radości: kiedy miałem mniej więcej dwanaście lat, uczęszczałem do religij­nej szkoły żydowskiej dla chłopców, bardzo pury-tańskiej, w nadzwyczaj wiktoriańskim duchu - mi­mo że nikt tam nie słyszał o królowej Wiktorii. Pewnego dnia szkolna pielęgniarka, najodważniejsza kobieta, jaką zdarzyło mi się spotkać, zgroma­dziła w klasie nas wszystkich, trzydziestu pięciu, a może czterdziestu chłopaków. Zamknęła okna i drzwi i przez dwie godziny odkrywała nam wszystkie sekrety życia, łącznie       z mechanizmami, z wszystkimi tajemnymi sztuczkami, łącznie z tym, co pasuje do czego, trąbkami i fanfarami. Pamię­tam, jak siedzieliśmy, bladzi, oszołomieni i wstrzą­śnięci, ponieważ kiedy już opisała nam wszystkie okropne mechanizmy, opowiedziała nam też o dwóch sławnych monstrach życia seksualnego, jego        Al-Kaidzie i HezboUahu: niechcianej ciąży i chorobach wenerycznych. Prawie mdleliśmy i pa­miętam siebie, takiego malca, jak wychodziłem z klasy                     i zadawałem sobie pytanie: „No dobrze, rozumiem technikę, ale po co ktoś          o zdrowych zmysłach chciałby się w coś takiego pakować?”. Widać ta dzielna kobieta, która opisała wszystko z detalami, nie powiedziała nam, że jak wieść nie­sie, owa rzecz przysparza pewnej przyjemności. Może nie wiedziała. Jeśli jednak chodzi o pisanie, bardzo często, gdy słyszę pisarzy opowiadających            o bólach i mękach tworzenia, przypomina mi się ta odważna pielęgniarka.

    Przyjaciele, zostałem pisarzem z powodu biedy, samotności i za sprawą lodów. Byłem jedynym dzieckiem w dość ubogiej rodzinie w Jerozolimie. Mój ojciec był bibliotekarzem, moja matka od cza­su do czasu udzielała prywatnych lekcji historii i literatury. Mieszkaliśmy w maleńkim mieszkaniu przypominającym wnętrze łodzi podwodnej, peł­nym książek w wielu językach, ale oprócz nich pra­wie niczego tam nie było. Rodzice spotykali się z przyjaciółmi                          w kawiarniach. Zabierali mnie ze so­bą, bo byłem jedynym dzieckiem i nie mieli mnie z kim zostawić w domu. Mówili mi, że muszą po­rozmawiać z przyjaciółmi i że jak będę grzeczny, to dostanę lody. A lody w Jerozolimie w tamtych dniach były większą rzadkością niż obecnie pokój na Bliskim Wschodzie. Były plotką, legendą, tylko prawdziwi szczęściarze mogli się nimi zajadać. Ma­rzyłem o tych lodach, ale rodzice zwykli długo przesiadywać i rozmawiać z przyjaciółmi przez sie­dem dni i nocy non stop, a w każdym razie tak mi się wydawało. No to coś musiałem ze sobą zrobić, żeby nie krzyczeć i nie oszaleć. Siedziałem więc tam         i jak mały detektyw obserwowałem ruch w ka­wiarni - wchodzących                      i wychodzących ludzi... ni­czym mały Sherlock Holmes patrzyłem na ich ubrania, twarze, gesty, przyglądałem się ich butom, torebkom i spędzałem czas, wymyślając różne hi­storyjki. Kto skąd pochodzi, co łączy te dwie ko­biety i tego mężczyznę przy stoliku w rogu, oby­dwie palą papierosy, on nie, jedna ma bardzo złą minę, mężczyzna prawie się nie odzywa, jedna z kobiet niemal cały czas mówi, druga jest milczą­ca. Musiałem wymyślić jakąś opowieść. Albo to -wysoki, dziwny młody człowiek o przerażającym wyglądzie, siedzący blisko drzwi, ma przed sobą gazetę, ale jej nie czyta. Spogląda na drzwi, czeka. Godzinę, dwie, hm, on nie czeka na moje lody, on czeka na kogoś. Wymyślałem, na kogo czeka i dla­czego. W ten sposób nauczyłem się umilać swoją samotność, przypatrując się ludziom, zgadując, wy­myślając, czasem podchwytując strzępy rozmów i klecąc je ze sobą, jak jakiś agent, z drobnych szczegółów konwersacji tworząc opowieść, niekie­dy oskarżającą. Muszę wyznać, że nadal to robię, kiedy muszę zabić czas na lotnisku albo kiedy sie­dzę w poczekalni u dentysty czy stoję w kolejce -zamiast czytać gazetę lub skrobać się po głowie, puszczam wodze fantazji. Cóż, moje obecne fanta­zje nie są tak niewinne jak te dziecinne z dni lodów, wciąż jednak fantazjuję. To użyteczny sposób spę­dzania czasu, nie tylko dla pisarza, ale dla każdego z nas. Tyle się dzieje na każdym rogu ulicy, w każ­dej kolejce na przystanku autobusowym,        w każdej poczekalni lekarskiej, w każdej kawiarni... Tak wie­lu ludzi w istocie przewija się dzień w dzień przed naszymi oczyma i przez większość czasu nie jeste­śmy zainteresowani, nawet nie zauważamy, widzi­my raczej sylwetki niż rzeczywiste osoby. Jeżeli więc przyswoicie sobie zwyczaj obserwowania ob­cych i jeśli dopisze wam szczęście, koniec końców będziecie pisać opowieści, fantazjując na temat te­go, co jedni ludzie robią innym, jak do siebie nale­żą. Jeżeli nie, będziecie mieć dobrą rozrywkę, no i lody; tak czy owak nic nie stracicie.

    Zostałem pisarzem także dlatego, że pochodzi­łem z rodziny zrozpaczonych uchodźców. Wszyscy członkowie mojej rodziny ze strony ojca i ze stro­ny matki, wszyscy jak jeden mąż byli zdeklarowa­nymi Europejczykami. W istocie rzeczy byli wielki­mi miłośnikami Europy. Znali jej języki, historię, kulturę, byli w niej bezgranicznie zadurzeni. Nie­stety, w tamtym czasie, w latach trzydziestych, dwu­dziestych, kiedy musieli opuścić Europę - różni członkowie mojej rodziny wyjechali z niej pod ko­niec lat dwudziestych i na początku trzydziestych -         w owym czasie oni, Żydzi, tacy jak moi rodzice i krewni, byli w Europie jedynymi Europejczykami. Wszyscy inni byli pangermanistami albo panslawistami bądź patriotami portugalskimi. Mój ojciec mawiał do mnie żartem, że w Czechosłowacji są trzy narodowości: Czesi, Słowacy                       i Czechosłowacy, czyli my, Żydzi. W Jugosławii jest dziewięć na­rodowości, Serbowie i Chorwaci, Czarnogórcy i tak dalej - oraz Jugosłowianie, to znaczy my, Żydzi. I oczywiście w Anglii są Anglicy, Walijczycy i Szkoci - oraz Brytyjczycy, czyli znowu my. Lecz okazało się, że miłość Żydów do Europy jest miło­ścią nieodwzajemnioną. Jeśli mieli szczęście, zostali wyrzuceni. Jeżeli go nie mieli, nie wyjechali stam­tąd żywi. Jednak moi rodzice przywieźli ze sobą do Jerozolimy ślepe zauroczenie Europą.  Książki, wspomnienia, idee, krajobrazy, muzykę, tęsknotę. Musiałem się domyślać ich tęsknot, bo nie chcieli mnie nimi zarażać. Nie chcieli mnie obarczać swo­im związkiem miłości              i nienawiści z Europą. Pra­gnęli, podobnie jak wielu żydowskich rodziców              w Izraelu, żebym był nowym początkiem. Byli poliglotami. Ojciec czytał          w szesnastu albo siedemna­stu językach. Mówił jedenastoma, w każdym z sil­nym rosyjskim akcentem. Nawet po arabsku mówił z rosyjskim akcentem. Matka mówiła sześcioma albo siedmioma językami. Na co dzień rozmawiali ze sobą po rosyjsku i po polsku. Dla przyjemno­ści intelektualnej czytali po niemiecku, francusku i angielsku. Myślę, że śnili w jidysz. Ale mnie uczyli tylko jednego języka - hebrajskiego. Może się bali, że uwiodą mnie śmiertelne uroki Europy, że po­jadę do Europy i tam mnie spotka śmierć. Na takim tle kształtowało się moje życie. Przez całe la­ta rodzice mówili jedno drugiemu, ale także i mnie, że pewnego dnia, może jeszcze za mojego - nie ich - życia, Jerozolima stanie się prawdziwym mia­stem. Nie miałem pojęcia, co mają na myśli. Dla mnie Jerozolima była całkiem prawdziwa. Była jedynym prawdziwym miejscem.  W Jerozolimie przyszedłem na świat. Inne miejsca nie były rzeczy­wiste. Ale po latach odkryłem, co rodzice rozu­mieli przez określenie „prawdziwe miasto". To miasto nad rzeką, z przerzuconymi przez nią mo­stami, otoczone gęstym lasem. Oni mieli nadzieję, że z czasem wszystko to pojawi się w Jerozolimie: las, rzeka i mosty. Kryje się za tym smutna, bolesna historia. Kiedy mój ojciec był młodzieńcem, miesz­kał na Litwie - pochodził z Rosji, skąd jego rodzi­na uciekła do Wilna, które wtedy należało do Pol­ski - potem na szczęście zostali stamtąd wyrzuceni i po różnych przejściach na początku lat trzydzie­stych przedostali się do brytyjskiej Palestyny. W tamtych czasach             w całej Europie pełno było na­pisów: Żydzi, wynocha do Palestyny! Kiedy kilka­dziesiąt lat później wybrał się z wizytą do Europy, ujrzał napisy: Żydzi, wynocha z Palestyny!

    Gdzie więc należymy? Może w ogóle nie nale­żymy. Ani na to, ani na cokolwiek innego nie ma prostej, oczywistej odpowiedzi. Dorastałem w at­mosferze ambiwalencji i niejednoznaczności, róż­norodnych emocji, związków miłości          i nienawiści i nieodwzajemnionej miłości. W sąsiedztwie pełno było „niedoszłych reformatorów świata", ideali­stów, ideologów i każdy z nich miał receptę na natychmiastowe zbawienie. Wszyscy byli wspaniały­mi mówcami, nikt nigdy nie słuchał. W sąsiedztwie roiło się od wyznawców Tołstoja - ludzi, którzy wierzyli w jego filozofię - niektórzy nawet wyglą­dali i ubierali się jak Tołstoj. Zapuszczali białe bro­dy, przepasywali sznurem koszule wzorowane na rosyjskich rubaszkach i wyglądali bardziej na Toł­stoja niż on sam. Kiedy pierwszy raz ujrzałem foto­grafię pisarza z tyłu okładki jednej z jego powieści, byłem przekonany, że on jest z naszej dzielnicy. Czy nie widywałem go wiele razy? I nie tylko jego - także jego rodziny i braci? To jeden z nas. Tak więc byli tam wyznawcy Tołstoja, ale wielu jakby dopiero co wyszło z kart powieści Dostojewskiego, gdyż mieli bardzo udręczone umysły i dusze - peł­ni sprzeczności, gniewu i konfliktów. Jednak ci tołstojowcy a la Dostojewski         w istocie należeli do opowieści Czechowa. Prawdziwy duch, jaki pano­wał          w sąsiedztwie, nie był duchem Tołstoja ani Do­stojewskiego, lecz Czechowa. Ta tęsknota za dale­kimi miejscami. Gdzieś za horyzontem znajdowała się ukochana Moskwa. Moskwa, Moskwa. Jednak ta „Moskwa", którą mógł być Berlin albo Wiedeń, albo Paryż lub Warszawa, lub cokolwiek innego -owa „Moskwa za horyzontem" nie chciała tych ży­dowskich ludzi. Chciała, żeby zeszli jej z oczu, z myśli, a czasem i zniknęli z tego świata. Oni na­wet nie mogli sobie pozwolić na wyznanie miłości do kultury, którą pozostawili za sobą.

    Istniał też konflikt dnia powszedniego: Jerozo­lima w czasach mojego dzieciństwa była miastem wielonarodowym. Znajdowały się w niej dzielnice arabskie, żydowskie, ormiańskie, dzielnica niemiecka, kolonia amerykańska        i kolonia grecka - było to jedno z najbardziej kosmopolitycznych nie­dużych miast świata. W rzeczywistości Jerozolima była nie tyle miastem, ile luźnym skupiskiem dziel­nic. I między jedną a drugą leżały pola albo puste parcele.            W każdej dzielnicy modlono się inaczej, mówiono innym językiem i inaczej się ubierano. Tak porozumiewano się ze sobą. W latach czter­dziestych na co dzień zdarzały się napięcia, ale nie dochodziło do przemocy. Każdy wierzył, że inni są na dalszym planie. Jedno, co było wspólne, to ta­jemny mesjanistyczny zapał. Każdy uważał, że re­prezentuje prawdziwe dziedzictwo Jerozolimy, prawdziwą religię, prawdziwą wiarę. Każdy my­ślał, że naprawdę przynależy do Jerozolimy, pod­czas gdy wszyscy inni stanowią tolerowaną obec­ność gdzieś w tle. Co więcej, każdy uważał, że Jerozolima w istocie należy do niego. I oczywiście szał religijny, napięcia między wyznaniami osiąga­ły w Jerozolimie taką temperaturę, że człowiek musiał albo zwariować, albo wyrobić sobie dosko­nałe poczucie humoru. Rozwinąć poczucie relaty­wizmu. Uzmysłowić sobie, że wprawdzie każdy ma jakąś historię, ale nie jest ona ważniejsza ani bar­dziej przekonująca od historii drugiego człowieka. Przypominam sobie starą opowiastkę, w której jeden z bohaterów, oczywiście w Jerozolimie, gdzież by indziej, siedzi                   w ulicznej kawiarence, a obok niego jakiś starzec. Nawiązuje się rozmowa. Okazuje się, że ten starzec to sam Bóg. W pierwszej chwili nasz bohater w to nie wierzy, ale pewne zna­ki przekonują go, że siedzi przy jednym stoliku               z Bogiem. I ma do Niego pytanie, bardzo pilne pytanie. Mówi: „Drogi Boże, proszę, wyjaśnij mi raz na zawsze, kto wyznaje słuszną wiarę? Czy katoli­cy, czy protestanci, a może żydzi albo muzułmanie? - czyja wiara jest słuszna?". A Bóg w tej opowiast­ce odpowiada: „Prawdę mówiąc, mój synu, nie je­stem religijny, nigdy nie byłem religijny, nawet nie interesuję się religią".

    Byłem małym chłopcem w czasach brytyjskiego mandatu, pierwsze angielskie słowa, jakie nauczy­łem się wymawiać jako brzdąc, zanim zacząłem się uczyć angielskiego w szkole - pierwsze angiel­skie słowa oprócz „tak" i „nie" brzmiały: „Brytyj­czycy, wynocha do domu!". Tak my, żydowskie dzieci, krzyczeliśmy, obrzucając kamieniami bry­tyjskie patrole w Jerozolimie podczas naszej „intifady" w latach 1945, 1946 i 1947. Jakżebym mógł nie wykształcić w sobie poczucia relatywizmu, dy­stansu i swego rodzaju smutnej ironii na temat te­go, jak okupowany zostaje okupantem, opresjono-wany gnębicielem, jak wczorajsza ofiara może się przekształcić w oprawcę, jak łatwo role mogą się zmienić.

    Przed 1948 rokiem w zachodniej części Jerozo­limy było kilka dzielnic arabskich. Później nastąpi­ło oblężenie, nękanie, bombardowanie żydowskiej Jerozolimy przez jordańskie i egipskie wojska, ostrzał artyleryjski i naloty lotnicze, a potem, kie­dy to się skończyło, w dzielnicach żydowskich nie było Arabów. Jako jerozolimczyk, mimo że mam bardzo zdecydowane poglądy na temat tego, kto w głównej mierze ponosi winę za rok 1948 - a myślę, że głównym winowajcą są rządy arabskie - uważam, że nie o winę chodzi. Chodzi o tragedię.

    Czy winić rządy arabskie czy syjonistów, czy jed­nych i drugich, czy też dzielić winę - faktem jest, że w 1948 roku setki tysięcy Palestyńczyków straciły dom. Wiem, że w tym samym roku, w tej samej wojnie prawie milion Żydów orientalnych z kra­jów arabskich też straciło swoje domy, wielu z nich zostało wyrzuconych i znalazło się w Izraelu, i wie­lu trafiło do domów, które przedtem należały do Arabów palestyńskich. Ci żydowscy uchodźcy -ocaleni z Iraku, północnej Afryki, Egiptu, Syrii i Je­menu - po trzech, czterech czy pięciu latach życia w obozach przejściowych w końcu dostali pracę i mieszkanie, natomiast uchodźcy palestyńscy - nie. To otwarta i bolesna kwestia. Jako ten, który snu­je opowieści, jako pisarz nie mogę nie dostrzec, że to nie jest czarno-biała historia. To nie jest opo­wieść o bohaterach pozytywnych i negatywnych. Ani film            o Dzikim Zachodzie czy o Dzikim Za­chodzie a rebours. Chociaż tutaj, w Europie, bar­dzo często spotykam niecierpliwych ludzi, którzy zawsze chcą wiedzieć, kto w każdej historii, w każ­dym konflikcie jest „ten dobry", a kto „ten zły", kogo należy poprzeć, a przeciw komu protesto­wać... W moim pojęciu, według doświadczeń, któ­re mnie ukształtowały, konflikt między izraelskimi Żydami a palestyńskimi Arabami nie jest historią „dobrych" i „złych". To tragedia: starcie dwu słusznych racji. . Powtarzałem to wiele razy, dzięki czemu zdobyłem sobie tytuł „zdeklarowanego zdrajcy" w oczach moich licznych żydowskich rodaków. Za­razem nigdy nie zdołałem całkowicie „zadowolić" moich arabskich przyjaciół, częściowo dlatego, że uważają, iż moja postawa nie jest dostatecznie radykalna czy też skrajnie propalestyńska bądź proarabska. W gruncie rzeczy ta atmosfera ambiwalencji jakoś mi odpowiada.

    Może należałoby zapytać: jakie szczególne pra­wo albo kwalifikacje ma pisarz do wyrażania opi­nii? Czy w ogóle jest coś, co pisarze wiedzą lepiej niż taksówkarze, programiści komputerowi albo nawet politycy? Prosta odpowiedź brzmi: cóż, po­chodzę z kraju, gdzie każdy taksówkarz dokładnie wie, jak rządzić krajem i światem, więc czemu nie ja? Jeżeli przyjmiecie moje słowa           z przymrużeniem oka, to wam powiem, że Izrael to nie kraj ani nie naród. To rozpłomienione, wrzaskliwe, wiecznie spierające się zbiorowisko, nieustające uliczne se­minarium. Wszyscy się kłócą, wszyscy wiedzą le­piej. Myślę, że element anarchii tkwi nie w samym Izraelu, ale w żydowskim dziedzictwie kultural­nym. Nie bez przyczyny Żydzi nigdy nie mieli pa­pieża ani nie mogliby co mieć. Gdyby ktoś kiedyś obwołał się papieżem Żydów, każdy podchodziłby do niego, klepał go po plecach i zagadywał: „Hej, papieżu, ty mnie nie znasz, ja ciebie nie znam, ale mój dziadek i twój wuj robili razem interesy w Mińsku albo w Casablance, wobec tego bądź ci­cho przez pięć minut i pozwól, że ci raz na zawsze wyjaśnię, czego Bóg naprawdę od nas chce". To tkwi bardzo głęboko        w genach żydowskiej kultury. Od samego początku. To żydowski zwyczaj wiecz­nej niezgody. Nie bez powodu nie można znaleźć dwóch Żydów, którzy by się zgodzili ze sobą w ja­kiejś sprawie, trudno nawet znaleźć jednego, któ­ry zgadza się sam z sobą, ponieważ wszyscy mamy rozdarty umysł i duszę, każdy jest wyznawcą Toł­stoja z domieszką dostojewszczyzny bądź na od­wrót. Datuje się to od czasów, kiedy szacowni Ży­dzi zwykli otwarcie rzucać wyzwanie samemu Bogu. I od czasu do czasu stawiać Go przed sądem. Może pamiętacie, jak Abraham, świątobliwy pa­triarcha Abraham, ojciec Żydów i Arabów, próbu­je uchronić grzeszne miasto Sodomę przed gnie­wem Boga, który chce je zniszczyć. I targuje ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl