• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Andrew Wheatcroft

     

    HABSBURGOWIE

     

    Wstęp

    W słynnym fragmencie swej Autobiografii Edward Gibbon pisze o chwili, gdy

    przyszła mu do głowy myśl, aby napisać Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego.

    Jak to często bywa u Gibbona, fakt ten uległ pewnej koloryzacji, jednak samo

    stwierdzenie, że istnieje chwila, w której pojawia się pomysł na książkę, jest

    prawdziwe. Przynajmniej w moim przypadku. Ta książka zrodziła się w małym,

    wąskim pokoiku w pałacu Karola V w Granadzie, ogromnym i obcym tworze w ciele

    lekkiej i przestronnej Alhambry, mauretańskiego pałacu władców z dynastii

    Nasrydów. Na chybotliwych wiekowych stołach spoczywały tam sterty rejestrów i

    katalogów archiwum Alhambry. Pisząc o dokumentach, posługujemy się zwykle słowem

    "zatęchły", a jednak ten, kto pierwszy użył tego słowa, nigdy chyba nie spędzał

    dnia po dniu w organicznym zapachu starego pergaminu, spotęgowanym przez upał

    andaluzyjskiego lata.

    Ze wzrastającą niechęcią wspinałem się każdego dnia Bramą Przebaczenia (z

    widniejącą nad portalem dłonią Fatimy) na wzgórze Cuesta de Chapiz. Przy

    wiodącej na górę ścieżce znajdowały się kamienne ławki, a za nimi biegła płytka

    rynienka, w której bez przerwy płynęła woda. Szum i zapach wody stanowiły

    antidotum zarówno na wspinaczkę, jak i na czekającą mnie udrękę. W niektóre

    ranki odwlekałem spotkanie z zatęchłymi tekstami, popijając na placu u stóp

    wzgórza granizada de limón. Później jednak zacząłem zatrzymywać się tuż pod

    szczytem, pisząc lub czytając listy. W księgarni, gdzie można było kupić (a

    także sprzedać) tanie książki, znalazłem zaledwie jedną, która w minimalnym

    stopniu wydała mi się interesująca. Było to zniszczone angielskie wydanie dzieła

    Adama Wandruszki, Austriaka, zatytułowane Dom Habsburgów. Ponieważ codziennie

    byłem - można by rzec - pogrzebany w domu Habsburgów, zaryzykowałem i wydałem na

    nią 100 peset. Siedząc na chłodnej kamiennej ławce, pospiesznie przerzuciłem

    pierwsze strony, nieco spóźniony przybyłem do mojej klasztornej celi i tam za

    jednym posiedzeniem (nie była to gruba książka) przeczytałem resztę. Po południu

    manuskrypty wydały mi się bardziej interesujące i zacząłem dostrzegać w nich

    więcej sensu. Kiedy jednak zacząłem wypełniać fiszki, przyszła mi do głowy pewna

    myśl: Dlaczego Habsburgowie byli właśnie tacy? Dlaczego wybudowali w mieście u

    stóp wzgórza katedrę, niszcząc stary meczet (może istniał

    jakiś wyraźny powód)? Dlaczego umieścili wielki budynek przedstawicielstwa na

    rogu Plaża Nueva, gdzie kupowałem granizada i gdzie archiwista powiedział mi

    (całkiem chyba niezgodnie z prawdą), że wątpliwe jest, czy uda się uporządkować

    i skatalogować zbiory, zanim zjedzą je szczury.

    Tak więc ta książka ma swój początek w Hiszpanii, a ja ciągle jeszcze korzystam

    z fiszek i notatek, które zrobiłem podczas spędzonych tam miesięcy. W ciągu

    minionych lat pojawiło się dużo publikacji na temat hiszpańskiej linii

    Habsburgów i równie wiele na temat ich austriackich kuzynów. W języku angielskim

    napisano jednak niewiele wartościowych prac na temat którejkolwiek z gałęzi tego

    rodu. Austriaccy Habsburgowie byli dla mnie postaciami niemal mitycznymi,

    pojawiającymi się w mglistych opowieściach mojej babki, kiedy wspominała

    dzieciństwo i młodość spędzone w Austro-Węgrzech. Dopiero po latach zrozumiałem,

    dlaczego tak bardzo się rozgniewała, kiedy raz oświadczyłem, że jest Niemką. W

    czasie, który minął od tej chwili, pracowałem w Austrii, w Hiszpanii, a także w

    wielu innych krajach, zbierając materiał i poszukując odpowiedzi na moje

    pierwotne pytanie. Ta książka jest częściową odpowiedzią. Częściową, ponieważ

    nie wystarczyłoby mi życia, by zebrać kompletny materiał, a także z powodu

    ograniczeń osobistych, przede wszystkim językowych. Wielki austriacki uczony, A.

    F. Pribram, z początkiem lat dwudziestych powiedział młodemu angielskiemu

    naukowcowi, C. A. Macarteneyowi, że jeśli chce dobrze wykonać swoje zadanie,

    musi czytać w czternastu językach (myślę, że ta liczba nie obejmowała

    otomańskiego tureckiego i języków iberyjskich).

    Z biegiem czasu - co naturalne - zmienił się obiekt moich zainteresowań. Gdy

    zagłębiłem się w temacie, zacząłem patrzeć na wszystko z punktu widzenia

    Habsburgów, dostrzegając przy tym, że coś, co kiedyś wydawało się banalne lub

    nonsensowne (gdy patrzyłem na to z zewnątrz), nabierało sensu, gdy spoglądało

    się na to od środka. Zdałem sobie sprawę, że gdybym potrafił wymienić wszystkich

    moich przodków osiemset lat wstecz i czuł związek z tymi minionymi pokoleniami,

    prawdopodobnie także inaczej patrzyłbym na przeszłość. A równocześnie nie

    chciałem wpaść w pułapkę monarchistycznych pochlebstw, jakimi była przesycona

    większość dzieł, z którymi miałem do czynienia. Jak jasno wynika z dalszych

    stronic, takie deklaracje i poglądy są mi obce. Zgodnie z austriacką

    terminologią, jestem z natury bardziej "czerwonym" (demokratą) niż "czarnym"

    (monarchistą). Nadal jednak podziwiam umiejętność i znawstwo, z którymi przez

    tyle wieków Habsburgowie żeglowali po niebezpiecznych wodach historii.

    Ta książka miała swój początek na obrzeżach, w Granadzie, i powoli zmierzała do

    centrum, do Wiednia, równocześnie kierując się w inną stronę. Coraz lepiej

    zdawałem sobie sprawę, że Habsburgowie wyrażali poczucie swej misji i celów w

    zawoalowany sposób, poprzez pewien rodzaj kodu, zrozumiałego tylko dla tych,

    którzy od razu rozpoznawali jego znaczenie. Weźmy na przykład przekonanie, że

    Habsburgowie zostali (dosłownie) dotknięci Boską ręką. Przez wszystkie minione

    stulecia żaden z nich tego faktycznie nie powiedział. Mówili natomiast o

    powołaniu, o posłuszeństwie. Boskiej woli i tym podobnych. Oglądając ich

    wizerunki, stwierdziłem, że poniechano w nich tych niedomówień. Artyści

    przedstawiali członków dynastii, w chwili gdy dotykają ręki Wszechmocnego lub

    spowija ich Boskie światło. A co ważniejsze, te wizerunki wciąż się pojawiały,

    niezależnie od epoki. Kupiłem w Wiedniu pocztówki, na których cesarz Franciszek

    Józef płynie nad swoją armią niczym niebiańska chmura, a przedstawiony jest w

    ten sam sposób co jego przodek Leopold II. Początkowo wydawało mi się to

    zbiegiem okoliczności, potem jednak zdałem sobie sprawę, że tak nie jest. Dzięki

    mecenatowi, a nawet cenzurze Habsburgowie spowodowali, że malarze przekazywali

    ich "właściwy" wizerunek. Podążając tym śladem w przeszłość, odkryłem, że bierze

    on swój początek we wczesnym średniowieczu, na długo przed Maksymilianem (od

    którego miałem początkowo zacząć moją opowieść), w małym zamku nieopodal Brugg w

    Szwajcarii. To odkrycie nadało kształt i określiło ramy tej książki.

    Wiele lat temu, w Cambridge, pokazano mi na ulicy starszego wysportowanego

    mężczyznę w ciężkich brązowych butach. "To dr John Saltmarsh, ostatni z

    wędrownych historyków". Dr Saltmarsh oczekiwał po swoich studentach, że

    zdecydują się przemierzać kraj, by zrozumieć prawdziwe tło tej przeszłości,

    którą będą później badać w swoich mrocznych archiwach. Nigdy go więcej nie

    widziałem, jednak wrył mi się w pamięć zarówno jego wizerunek, jak i właściwy mu

    sposób podejścia do historii. Starałem się odwiedzić tyle miejsc ważnych dla

    dziejów Habsburgów, ile byłem w stanie, co opłaciło mi się bardziej, niż mogłem

    sądzić na początku. Często bowiem można się tam spotkać z miejscowymi tradycjami

    i domorosłymi, pełnymi zapału badaczami, którzy chętnie odpowiedzą na pytania

    gości. Niejednokrotnie stwierdzałem, że oficjalna wersja, stworzona przez

    historyków w bibliotekach, okazuje się po prostu nie do przyjęcia, gdy przyjdzie

    zapoznać się z sytuacją w terenie. Chociaż nie było to poszukiwanie świętego

    Graala, z pewnością było to jednak poszukiwanie.

    Zmagając się z rozgałęzioną i amorficzną dynastią, zdałem sobie sprawę, że

    narzędzia, którymi historyk zwykle dysponuje, są niewystarczające. Starałem się

    więc myśleć jak archeolog, patrzeć na pewne kwestie z punktu widzenia

    antropologii kulturowej i społecznej, a przede wszystkim jak historyk sztuki,

    cały czas mając świadomość, że jest to trochę oszukańcze nagromadzenie

    umiejętności, bardziej przypominające żonglerkę niż prawdziwą wiedzę. Chociaż

    nie do końca opanowałem te techniki, umożliwiły mi one nowe spojrzenie na ogrom

    materiału, który starałem się zrozumieć, i choć jestem tylko wędrowcem w tych

    dziedzinach wiedzy, cenię je i odnoszę się do nich z szacunkiem.

    Tyle na temat początkowych kłopotów. Wydaje mi się, że przeczytałem, a

    przynajmniej przeglądnąłem, większość książek na temat Habsburgów, które

    napisano w pięciu językach po roku 1850, i niemałą liczbę napisanych wcześniej.

    Lista ich obejmuje setki pozycji. Po co dodawać jeszcze jedną? Po prostu

    dlatego, że żadna z nich nie odpowiedziała wyczerpująco na moje pytanie. Moi

    ulubieńcy, Adam Wandruszka (od tego pierwszego dnia w Granadzie) i R.J.W. Evans,

    nie mogli napisać tyle, by mnie zadowolić, a ja tylko starałem się za nimi

    podążać, domalowując szczegóły. Sądzę jednak, że w pewnej dziedzinie natrafiłem

    na złotą żyłę, i to też jest uzasadnienie dla napisania tej książki. Nikt

    wcześniej nie przyjrzał się, jak Habsburgowie wykorzystywali obraz i tekst.

    Stanowi to także pewien problem. Moja argumentacja w dużej mierze zasadza się na

    interpretacji wizerunków, odwołuję się też do większej ich ilości niż ta, która

    pojawia się w tekście. Musiałem wybierać, czy mówić tylko o tych kilku obrazach,

    na których zamieszczenie pozwalały koszty publikacji, czy też wykazać się

    umiejętnością interpretacji w stosunku do tych nielicznych i powiedzieć:

    "zaufajcie mi", jeśli będę starał się ją zastosować w odniesieniu do obrazów,

    które nie znalazły się w książce. Te, o których piszę, ale ich nie pokazuję,

    staram się dokładnie lokalizować, by wszyscy zainteresowani mogli dotrzeć do

    nich sami. Z zasady jednak nie mówię o żadnych wizerunkach, których nie

    widziałem na własne oczy i których uważnie nie przestudiowałem.

    l. ZAMEK JASTRZĘBIA

    Pewnego upalnego dnia pod koniec czerwca 1386 roku małe miasteczko Brugg do

    granic możliwości było zatłoczone zbrojnymi. Stanowiło ono naturalny punkt

    zborny. Drużyny rycerzy i najemników przeprawiły się przez Ren w okolicach

    Bazylei i jechały bitym traktem na południowy zachód, docierając do rzeki Aare,

    płynącej tutaj wartko na południe do doliny Aargau, za którą wznosiły się

    szwajcarskie góry. Rycerze jechali małymi grupami, za nimi zaś podążali lżej

    uzbrojeni giermkowie. Często napotykali inne grupy zdążające w tym samym

    kierunku. Można było założyć, że ponad trzy tysiące ludzi odpowiedziało na

    wezwanie. Niebawem grupki zbiły się w jedną masę, tworząc długi, kręty orszak

    ludzi i koni, zmierzający w stronę rzeki, a potem na południe, do Brugg. Na

    drugim brzegu też można było dojrzeć ludzi wezwanych w tej samej sprawie,

    przybywających ze wschodniej Austrii. Rycerze po obu stronach rzeki prezentowali

    się bardzo podobnie, różniły ich jedynie chorągwie, opończe i pióropusze, jednak

    wygląd ich drużyn świadczył o ogromnej przepaści, dzielącej wschód od zachodu.

    Wschodnim brzegiem podążali na małych kucach jeźdźcy, którzy mieli ozdoby z

    końskich ogonów i ptasich piór, byli odziani w zwierzęce skóry i futra.

    Dla wielu z nich jedyną zachętą do wzięcia udziału w kampanii była perspektywa

    plądrowania, i nie czuli się związani żadną przysięgą lojalności. Tak było

    również w przypadku wielu rycerzy, chociaż oni postrzegali swój udział w

    wyprawie Leopolda Habsburga, księcia Austrii, w kategoriach "honoru".

    Prawdziwymi zawodowcami, w sensie wojskowym, byli kusznicy. Niegdyś papież

    zakazał używania tej precyzyjnej broni w walkach z chrześcijanami, teraz jednak

    uważano ją za klucz do zwycięstwa. Kusza była niezastąpiona w walce z zakutymi w

    zbroje rycerzami lub podczas oblężenia. Wydawało się, że pokonanie wroga,

    przeciw któremu się teraz organizowano, nie wymaga aż tak skomplikowanych

    przygotowań i aż tak wielkiej armii. Celem księcia było rozgromienie tłuszczy

    wieśniaków, w przeważającej mierze zamieszkujących leśne i górskie tereny,

    którzy zajęli kilka miast należących do Domu Habsburgów i tym samym szerzyli w

    okolicy zarazę nielojalności i buntu. Ich ukaranie, czy nawet unicestwienie

    miało zadziałać odstraszająco na innych potencjalnych buntowników. Mimo wszystko

    zwołana armia wydawała się zbyt potężna dla tak mizernego celu.

    Leopold III, książę Austrii, zdawał się być ucieleśnieniem ideału rycerza. Był

    wysoki i przystojny jak na wzory obowiązujące w owych czasach, a przychylni

    Habsburgom kronikarze opisywali go jako "trzydziestopięcioletniego [...],

    męskiego, rycerskiego, nieustraszonego [...] szlachetnego, przepełnionego

    wojennym zapałem, uskrzydlonego poprzednimi zwycięstwami, żądnego pomsty i

    skorego do walki [... którego] niepokonany duch i osobista odwaga nie znały

    granic". Rzekomo miał podczas powodzi przejść Ren w pełnej zbroi, by nie dać się

    pojmać wrogom. Legendarna też była jego nieposkromiona ambicja, która

    przejawiała się w wytrwałym dążeniu do odzyskania rodzinnych posiadłości i

    pozycji utraconych w ciągu dziesięcioleci. Wcześniej Habsburgowie wysyłali swych

    wasali, by prowadzili za nich wojny, lub też opłacali różnych najemników, by

    działali w ich imieniu. Tym razem książę przybył osobiście. Wezwał wojska, by

    spotkać się z nimi w mieście Brugg, zbudowanym przez jego przodków nad brzegami

    rzeki Aare, bogacącym się dzięki kontroli, którą miało nad jedynym mostem

    spinającym oba brzegi rzeki. W istocie miasto, do którego nadciągały strumienie

    zbrojnych, stanowiło punkt, w którym łączyły się trzy rzeki. Aare i Reuss były

    spore, gdy nabrzmiewały topniejącymi śniegami szwajcarskich gór, Limmat

    natomiast była ledwie strumieniem. Rzymianie już prawie tysiąc lat wcześniej

    zdali sobie sprawę ze strategicznego znaczenia tego miejsca, gdyż w pobliżu

    osady Windonissa (dziś Windisch), zbudowali główny obóz legionów. Stamtąd mogli

    maszerować na wschód lub na zachód, lub też do samego serca Szwajcarii, a przez

    alpejskie przełęcze także do Włoch. Od czasu gdy rzymskie legiony opuściły to

    miejsce, a było to niemal dziesięć stuleci wcześniej, nie widziano w Brugg tylu

    uzbrojonych mężczyzn.

    Na wezwanie Leopolda stawili się nie tylko wysoko urodzeni. Od wielu dni

    dziesiątki prostych żołnierzy i markietanów podążało do punktu zbornego,

    znajdującego się nieopodal książęcego zamku, który dał nazwisko całej rodzinie.

    Zamek ten wznosił się za miastem, na szczycie góry Wiiipisberg, i był widoczny

    na wiele mil wokół. Był dla gromadzących się znakiem orientacyjnym na długo

    wcześniej, nim można było dostrzec małe miasteczko. Zamek - właściwie wieża z

    otaczającymi ją zabudowaniami i kręgiem murów - został wzniesiony z miejscowego

    wapienia, oślepiającego swą bielą w promieniach słońca, jednak ani książę, ani

    nikt z jego rodziny już w nim nie mieszkał. Mimo to uważali go za Słammhaus,

    miejsce, skąd wziął początek ich ród, a inni spoglądali na niego z podziwem,

    jako na miejsce narodzin rodu, który nabył nadzwyczajnych praw i przywilejów,

    domagając się statusu wyższego niż ten, który przynależy wszystkim książętom

    Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Wśród dalekich przodków Habsburgów - jak sami

    twierdzili - byli Juliusz Cezar i Neron. W kłębiącym się w mieście tłumie

    znajdował się też kasztelan wraz z załogą zamku. On również posłusznie stawił

    się na wezwanie pana "Zamku Jastrzębia", Habichtsburgu. Po raz pierwszy od dwóch

    pokoleń Habsburgowie osobiście ruszyli na południe, by siłą dowieść słuszności

    swych roszczeń. Leopold wezwał wasali z wszystkich swoich włości w celu

    przeprowadzenia karnej kampanii przeciwko szwajcarskim chłopom i mieszczanom,

    którzy zagarnęli miasta i opactwa i szydzili z jego emisariuszy, przypominając

    im wcześniejsze klęski, poniesione z ręki buntowników.

    0

    Wiosną spadło niewiele deszczu i poziom wody w rzekach był nienaturalnie niski.

    Miasteczko nie było więc w stanie wyżywić i napoić tysięcy przybyłych. Wśród

    zirytowanej masy zbrojnych mężczyzn, przetaczających się ulicami miasteczka i

    wałęsających się po polach, zapanował chaos, jednakże doświadczone oko

    dostrzegłoby pewien porządek. Leopold starannie i zręcznie zaplanował przybycie

    swych wojsk. Bitwę mieli rozstrzygnąć gleves - zbrojna jazda - niektórzy zakuci

    w nowe pancerze, większość w dawne kolczugi, uformowani w małe grupki, powiązane

    ze sobą miejscem pochodzenia lub pokrewieństwem. Stanowili właściwą linię

    bojową, a ich bombastyczny wygląd mógł wprowadzić w błąd. Niemal wszystkim, z

    wyjątkiem najbardziej zubożałych, towarzyszyły orszaki konnych i pieszych.

    Wszyscy możni, którzy odpowiedzieli na wezwanie Leopolda, byli mistrzami w

    sztuce wojennej. Umieli walczyć konno i pieszo, w większości władali różną

    bronią i byli przyzwyczajeni do spędzania wielu godzin w siodle. Przeważali

    wśród nich austriaccy rycerze ze wschodu, gdyż niektóre posiadłości Leopolda

    położone na zachodzie wymówiły się od dostarczenia pełnych kontyngentów.

    Reprezentowane były jednak liczne obszary Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu

    Niemieckiego, nawet włoskie miasta, jak położony daleko na południu Mediolan,

    który przysłał oddział kuszników. W kłębiącym się, podnieconym tłumie postronny

    obserwator mógł wyodrębnić poszczególne drużyny. Chorągwie, proporce i wymyślnie

    tkane opończe, z widniejącym na nich tym samym herbem, pozwalały na odróżnienie

    jednej grupy od drugiej. Niektórzy rycerze nieśli (a czasami mieli na głowach)

    ciężkie bojowe hełmy zwieńczone drewnianym klejnotem', chociaż mądrzejsi,

    udręczeni upałem, zrezygnowali z tego obciążenia. W czasie bitwy klejnoty te

    tworzyły barwną menażerię orłów, dzików, lwów, byków, niedźwiedzi, jastrzębi,

    sokołów, a także innych zwierząt bardziej bajkowych, takich jak smoki,

    jednorożce i bazyliszki. Wszystkie ożywały i niczym kukiełki w gigantycznym

    przedstawieniu podskakiwały ponad tumanem kurzu wzbijanego przez końskie kopyta.

    Pominąwszy niezbyt istotne różnice w herbach i zwieńczeniach hełmów, rycerze

    byli jednak bardzo podobnie uzbrojeni i wyposażeni, z tym że najbogatsi nosili

    najnowsze i najbardziej lśniące zbroje.

    Jak już to było widać na drodze do Brugg, piesi byli znacznie bardziej

    zróżnicowani. Flamandzcy kusznicy przywdziali lekkie zbroje, a swą cenną broń

    zawinęli w natłuszczoną skórę. Tysiące włóczników, wprawdzie lżej uzbrojonych

    niż rycerze, uginało się jednak pod ciężkimi metalowymi hełmami, masywnymi

    kołnierzami, chroniącymi ich szyje i ramiona, oraz krótkimi kolczugami lub

    pancerzami ze sztywnej skóry nabijanej żelaznymi płytkami i kawałkami drutu. Ich

    włócznie o solidnym drzewcu, długim nawet na trzy i pół metra, zakończone były

    szerokim ostrzem przechodzącym w trzpień, który chronił drewno poniżej. Byli

    wyposażeni również w krótkie, ciężkie miecze, a niektórzy w sztylety,

    zaprojektowane podobno przez nieżyjącego już habsburskiego księcia2,

    przeznaczone do rozcinania nie osłoniętych brzuchów koni lub do wsuwania pod

    rycerskie zbroje.

    Nie było tam żadnych kolorowych namiotów, które według dziwacznych ilustracji

    kronikarzy miały stanowić nieodzowny element średniowiecznego oboli

    zu. Żołnierze i rycerze spali na ziemi, mieli pod ręką broń i byli pilnowani

    przez wartowników. Książę i wysocy rangą dowódcy trzymali się osobno. Oni mieli

    namioty, lecz nie były to pyszne pawilony przedstawiane na barwnych miniaturach

    w manuskryptach. Namioty te były na ogół ciemnobrązowe lub czerwone. To herby i

    klejnoty, wyhaftowane na materiale, wymalowane lub wyrzeźbione w drewnie i

    pomalowane na żywe kolory, stanowiły barwne plamy, świadczące równocześnie o

    subtelnych gradacjach w arystokratycznej społeczności. Wszystkie heraldyczne

    wizerunki opowiadały jakąś historię - o rodzinnych powiązaniach i koneksjach, o

    politycznych roszczeniach i tradycyjnych wrogach. Publiczne pojawienie się herbu

    jakiegoś nowego terytorium lub innej rodziny głosiło światu o nowych związkach.

    Bitewne chorągwie późniejszych pokoleń, powiewające, by umożliwić

    niewykształconym żołnierzom rozpoznanie strony, po której walczą, wyrosły ze

    średniowiecznej tradycji. Jednakże przez stulecia w ciągłym procesie rozwoju

    herby zatraciły oryginalne znaczenie lub, dokładniej, zyskały nowe. Herb,

    emblemat, stanowił o statusie rodu, który określał. Wybranie herbu nie było

    sprawą błahą, gdyż przedstawiał on wizerunek rodziny, który ta chciała przekazać

    światu. Podczas gdy dość złożonymi praktykami heraldycznymi rządziły ustalone

    zasady, to wybór klejnotu, zwierzęcia czy też innego symbolu, był wyborem

    indywidualnym. Nie mógł więc być nieprzemyślany. Jak zauważył historyk Keith

    Thomas: "W heraldyce symbolizm artystyczny, barwy, stworzenia, stanowiły słownik

    i zbiór kategorii, dzięki którym można było opisać i sklasyfikować ludzkie

    cechy".

    Na pewnym poziomie to, co działo się w Brugg, w ten najbardziej niezwykły dzień

    w historii miasta, było dość oczywiste: gromadziła się armia i szykowała do

    wymarszu. W tym sensie było to wydarzenie powtarzające się według ustalonego

    wzoru w niezliczonych innych miejscach w całej historii. Jednakże to konkretne

    zgromadzenie i jego rezultaty nabrały wielu znaczeń, które nie wydają się tak

    oczywiste. Cóż więc stało się w Brugg i co nastąpiło, kiedy armia ruszyła na

    południe i przecięła żyzne tereny Aargau, zmierzając na spotkanie z

    przeznaczeniem pod innym małym miasteczkiem na brzegach jeziora Sempach?

    Pozornie Leopold i jego dowódcy sposobili się do karnej ekspedycji. Nie ma

    zapisów świadczących o tym, że rozmawiali o celu lub motywie swojego

    przedsięwzięcia. Sprawy te nie podlegały zresztą dyskusji. W tamtych czasach

    świat dzielił się na tych, którzy mogli nosić broń, i takich, którzy tego robić

    nie mogli. Dzierżenie broni oznaczało coś więcej niż noszenie miecza, dzidy czy

    kuszy. Umiejętne posługiwanie się jednym lub wszystkimi tymi narzędziami było

    czymś oczywistym wśród ludzi zebranych w namiocie księcia w celu zaplanowania

    walki, która miała się toczyć przez pozostałe dni czerwca i na początku lipca.

    "Dzierżenie broni" miało jednak wiele bardziej złożonych znaczeń. Z jednej

    strony oznaczało fizyczną czynność, która potwierdzała społeczny status

    wojownika jako człowieka honoru. Sama wojna miała charakter moralnie neutralny:

    ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl