• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    I L ON A AN DRE WS

    PRZEŁOŻYŁA

    ANNA CZAPLA

    fabryka

    LUBLIN 2010

    Seria z Kate Daniels:

    1. Magia kąsa

    2. CMagia parzy

     

     

    Siedziałam przy stole w mojej ciemnawej kuchni, opróżniając butelkę cytrynowego drinka, kiedy poczułam

    drgnięcie magicznego pola. Wiedziałam, co się dzieje, ochronny krąg, który otaczał mój dom, podlegał coraz

    silniejszym wibracjom, by w końcu rozpaść się na kawałki jak szkło wprawione w rezonans za pomocą

    wysokich dźwięków. Wtedy zadrżał ostatni raz i wygasł, pozostawiając budynek bez żadnej ochrony. Jakby na

    potwierdzenie moich przypuszczeń, w pustym mieszkaniu nienaturalnie głośno zabrzmiał nagle dźwięk

    wyłączonego dotąd telewizora, którego ekran zabłysnął migotliwym światłem.

    Spojrzałam na butelkę i założyłam się z nią, że za chwilę zostanie podany kolejny pilny komunikat. Butelka

    przegrała.

    - Pilny komunikat - oznajmił dźwięczny głos Margaret Chang. - Prokurator Generalny ostrzega wszystkich

    obywateli, że jakakolwiek próba skontaktowania się oraz każde inne działanie zmierzające do pojawienia się

    istot obdarzonych nadprzyrodzoną mocą, może mieć bardzo niebezpieczne skutki zarówno dla osób, które

    podejmą takie próby, jak i dla wszystkich obywateli.

    - Nie chrzań - rzuciłam znad butelki, ale Marga- ret straszyła dalej:

    - Lokalna policja została upoważniona do podjęcia wszelkich niezbędnych kroków w celu zapobiegania i

    eliminowania powyższych zachowań.

    Ble, ble, ble, wysilała się Margaret. Nie miałam zamiaru dłużej jej słuchać i skupiłam się na pochłanianiu

    przyszykowanej uprzednio kanapki. Kogo oni chcą oszukać?! Żadne policyjne działania nie są w stanie

    powstrzymać ludzi przed przyzywaniem nadprzyrodzonych. Jeżeli bowiem tylko wykwalifikowany czarodziej

    potrafił wyczuć, że ktoś właśnie używa mocy przyzwania, to samego przyzwania mógł spróbować niemal

    każdy półanalfabeta obdarzony namiastką mocy oraz bladym pojęciem, jak można jej użyć do sprowadzenia

    nadprzyrodzonych. Zresztą, zanim ktokolwiek zdał sobie z tego sprawę, świat przypominał przez długą chwilę

    arenę cyrku, na której występuje szalony iluzjonista. Trzygłowy słowiański bóg wywołał ogólne zamieszanie,

    lądując w centrum Atlanty, z nieba spadały uskrzydlone węże, a SWAT domagał się większej ilości amunicji.

    To naprawdę były niebezpieczne czasy. Niestety, w okresie spokoju byłabym kobietą bez pracy. W

    nowoczesnym, stechnicyzowanym, bezpiecznym świecie niewiele znalazłoby się roboty dla takich najemników

    jak ja - najemników-tropicieli magii.

    Kiedy ludzie mieli kłopoty rodzaju magicznego, a więc takie, z którymi tradycyjna policja nie mogła sobie

    poradzić, wykonywano telefon do Gildii Najemników. Jeśli zlecenie przypadało na mój teren, Gildia dzwoniła

    do mnie. Skrzywiłam się w grymasie bólu, nieopatrznie zahaczając ręką o biodro. Nadal bolało po ostatniej

    akcji, choć rana goiła się znacznie szybciej, niż mogłabym przypuszczać. Obiecałam sobie, że to był pierwszy i

    ostatni raz, kiedy zgodziłam się walczyć z robakiem impala bez pełnego zabezpieczenia ciała. Postanowiłam, że

    następnym razem muszą zapewnić mi kombinezon ochronny czwartego stopnia.

    Nagle poczułam, że uderza we mnie lodowata fala strachu zmieszanego z odrazą. Mój żołądek skurczył się,

    wysyłając w stronę przełyku strumień kwasu, który rozlał się u podstawy języka w gorzki posmak. Wzdłuż

    kręgosłupa przebiegł mi dreszcz, a wszystkie drobne włoski na karku i szyi zjeżyły się na zmrowiałej skórze.

    W domu przebywało coś złego.

    ROZD ZIAŁ P IERWSZY i 9

    Odłożyłam kanapkę i ściszyłam telewizor tak bardzo, że z głośników dochodził tylko cichy szum. Na

    ekranie obok Margaret Chang pojawił się facet o ceglastoczerwonej twarzy i ciemnoszarych oczach, z

    postawionymi na jeża włosami. Glina, pomyślałam. Prawdopodobnie z Wydziału Kontroli Zjawisk

    Paranormalnych. Wolno opuściłam rękę i położyłam

    dłoń na rękojeści sztyletu, który nosiłam przy biodrze.

    Zaczęłam pilnie nasłuchiwać. Czekałam.

    Na razie żaden niepokojący dźwięk nie zakłócał ciszy. Bezmyślnie przyglądałam się kropli wody, która

    utworzyła się na śliskiej i zimnej ściance butelki i teraz leniwie spływała po jej błyszczącej powierzchni.

    Spostrzegłam, że coś dużego bezgłośnie skrada się po suficie korytarza, zmierzając w kierunku kuchni.

    Udawałam, że niczego nie widzę, a ponieważ to coś zatrzymało się nieco na lewo za moimi plecami, nie

    musiałam w zasadzie wcale udawać, bo po prostu go nie widziałam. Tymczasem intruz chyba trochę się wahał,

    bo zawrócił, by przyczaić się w rogu pomiędzy sufitem a zbiegiem dwóch ścian. Przysiadł tam, przyczepiając

    się do boazerii ogromnymi żółtymi szponami, nieruchomy i niemy jak gargulec w blasku południowego słońca.

    Pociągnęłam łyk z butelki i przytrzymałam ją tak, żeby móc zobaczyć na jej ściance odbicie tego dziwnego

    stworzenia. Było nagie i bezwłose, nie miało ani grama tłuszczu, więc przez jego bladą, naprężoną skórę

    widziałam wyraźnie każdy fragment szkieletu, każde ścięgno i wszystkie napięte mocno mięśnie.

    Oho, mruknęłam w duchu, to chyba jakiś bliski krewny Spidermana.

    W tej samej chwili stworzenie podniosło łapę. Ostry szpon przeciął powietrze jak zakrzywiona igła do

    robótek ręcznych. Stwór obrócił psią głowę i zaczął przypatrywać mi się z wyrazem tego szczególnego rodzaju

    szaleństwa w fosforyzujących oczach, które mówiło, że jest bestią spragnioną krwi, zrodzoną, by zabijać bez

    żadnego zastanowienia

    i ograniczeń.

    Nie mogłam dłużej czekać. Błyskawicznie obróciłam się w kierunku stwora i rzuciłam sztyletem. Ostrze z

    łatwością wbiło się w jego gardło. Mój jeden ruch sprawił, że wampir zesztywniał, a żółte szpony przestały się

    poruszać. Gęsta i ciemna, niemal purpurowa krew pojawiła się najpierw wokół ostrza sztyletu, by po chwili

    wielkimi kroplami spłynąć po nieowłosionej szyi na blade piersi, a stamtąd na podłogę.

    Twarz wampira wykrzywiła się w grymasie, z trudem przybierając inne rysy. Stwór otworzył usta, obnażając

    dwa zakrzywione sierpowato kły o barwie kości słoniowej.

    - To było bardzo nierozsądne, Kate. - Z gardła stworzenia wydobył się głos Ghasteka. - Teraz będę

    zmuszony go nakarmić - powiedział, po czym przemówił do wampira: - To tylko odbicie. Słuchaj dzwonu,

    zdobądź jedzenie. Poszukaj nieumarłego, rzuć nóż. Wszystko to jest tak samo realne.

    Przez twarz stwora przebiegł skurcz, jakby kontrolujący go Pan Umarłych usiłował zmrużyć oczy.

    - Co pijesz? - spytał po chwili jakby od niechcenia.

    - Cytrynowego drinka.

    - Och, dlaczego tak skromnie?! - zadrwił. - Na pewno stać cię na coś lepszego.

    - Nie potrzebuję niczego lepszego - ucięłam krótko. - Lubię tego drinka. A tak w ogóle, to wolę załatwiać

    interesy przez telefon, z tym że na pewno nie z tobą.

    14 | ILONA ANDREWS

    - Ależ ja wcale nie chcę cię wynajmować, Kate - zaoponował Ghastek, ale w jego głosie nadal słychać było

    drwiący ton. - Przyjmijmy, że nasza rozmowa ma charakter, hm... wyłącznie towarzyski.

    Spojrzałam na ciało wampira, życząc sobie w duchu, by sztylet, którym przebiłam mu szyję, mógł dosięgnąć

    gardła Ghasteka. Och, z jaką satysfakcją zatopiłabym w nim ostrze. Niestety, ja byłam tutaj, a Ghastek

    znajdował się wiele kilometrów stąd, w miejscu chronionym magią.

    - Bawi cię wkurzanie mnie, co, Ghastek? - bardziej stwierdziłam, niż zapytałam.

    - Niezmiernie - przyznał rozbawiony.

    Nadal nie wiedziałam, dlaczego ze mną rozmawia.

    - Posłuchaj - powiedziałam ze zniecierpliwieniem - jeżeli czegoś ode mnie chcesz, radzę ci się pośpieszyć,

    bo mój drink zaczyna robić się ciepły, a okropnie tego nie lubię.

    Nie sądziłam, żeby się przestraszył, i miałam rację - typowym dla niego, beznamiętnym tonem rzucił:

    - No cóż... Nic od ciebie nie chcę, po prostu zastanawiałem się, kiedy ostatnio widziałaś swojego opiekuna.

    Nonszalancja, z jaką wypowiedział ostatnie zdanie, sprawiła, że po moim ciele przebiegł dreszcz, a usta

    złożyły się w jedyne możliwe pytanie:

    - Dlaczego?

    - Och, bez powodu - zabrzmiała odpowiedź, ale byłam pewna, że jego wargi wykrzywiał w tej chwili kpiący

    uśmiech. - Po prostu... dla rozrywki.

    W tym momencie wampir jednym skokiem odepchnął się od ściany i przeleciał przez otwarte okno,

    oczywiście zabierając ze sobą tkwiący w szyi sztylet. Przeklinając pod nosem, sięgnęłam po telefon i wybrałam

    numer Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Wiedziałam, że żaden stwór nie mógł naruszyć moich osłon, gdy

    wibracje magii osiągały pełną moc. Z drugiej strony jednak, Ghastek nie miał możliwości, by dowiedzieć się,

    kiedy nastąpi odpływ magii, a zatem musiał obserwować dom już od jakiegoś czasu, cierpliwie czekając na

    odpowiednią chwilę. Pociągnęłam łyk z butelki. To wszystko razem oznaczało, że kiedy wracałam do domu

    zeszłej nocy, wampir, który właśnie odleciał z moim nożem, ukrywał się gdzieś w pobliżu, a ja nie zauważyłam

    ani nie wyczułam jego obecności. No super, zbeształam się w myślach, równie dobrze na moim identyfikatorze

    najemnika mogłam napisać: „Czujność to ja!". Ha, ha!

    W słuchawce, którą trzymałam przy uchu, rozlegał się sygnał wolnej linii, ale nikt nie odbierał. Dlaczego

    spytał mnie o Grega?

    W końcu rozległo się prztyknięcie i ostry kobiecy głos wypowiedział wyuczoną formułkę:

    - Oddział Zakonu w Atlancie, w czym mogę pomóc?

    - Chciałabym rozmawiać z Gregiem Feldmanem.

    - Pani nazwisko? - spytała rutynowo kobieta, lecz w jej tonie wyczułam delikatną nutę niepokoju.

    - Nie muszę podawać swojego nazwiska - rzuciłam nieco niegrzecznie do słuchawki. - Po prostu chcę

    rozmawiać z rycerzem-wróżbitą.

    Po dłuższej pauzie w słuchawce znowu rozległ się głos, tym razem męski:

    - Nalegam, żeby się pani przedstawiła.

    Pomyślałam, że usiłują przeciągnąć rozmowę.

    O co, do cholery, chodzi?

    - Nie. - Byłam nieustępliwa i zacytowałam: - Strona siódma Statutu Zakonu, paragraf trzeci od dołu:

    „Każdy obywatel ma prawo zwrócić się o pomoc i radę do rycerza-wróżbity bez obawy o jakiekolwiek

    konsekwencje oraz bez potrzeby przedstawiania się". Jako obywatel nalegam zatem, byście umożliwili mi

    kontakt z rycerzem-wróżbitą albo wskazali czas, kiedy to będzie możliwe.

    - Rycerz-wróżbita nie żyje.

    Poczułam, że świat pod moimi stopami zatrzymuje się w miejscu. Miałam wrażenie, że zapadam się w

    otchłań przerażającej ciszy, jaka zapanowała po słowach mężczyzny, że tracę równowagę. Ściśnięte gardło

    sprawiało ból. Słyszałam, jak w piersiach wali mi serce.

    -Jak to się stało? - Starałam się, by mój głos zabrzmiał bardzo spokojnie.

    - Został zabity podczas pełnienia swoich obowiązków - odparł sucho i oficjalnie mężczyzna.

    - Kto to zrobił? - nie dawałam za wygraną.

    ROZD ZIAŁ P IERWSZY i 9

    - Śledztwo trwa. Proszę posłuchać, gdybym jednak mógł poznać pani nazwisko...

    Nie pozwoliłam mu skończyć, rozłączyłam się i odstawiłam telefon na miejsce.

    Mój wzrok padł na duże kwadratowe okno, za którym migotały w promieniach słońca szerokie liście topoli

    poruszane wiatrem. Jak urzeczona patrzyłam na ich taneczne ruchy, wiedząc, że musi im towarzyszyć

    przyjemny szelest, nie mogłam go jednak usłyszeć przez szybę. Nagle kolory liści wydały mi się tak

    nienaturalnie jasne, żywe i czyste, że przez chwilę pomyślałam, iż to, co widzę, nie jest wcale naturalnym

    widokiem za oknem, ale jakąś przedziwną akwarelą ożywioną za pomocą magicznego zaklęcia.

    Zauroczenie trwało krótko. W moich myślach jak echo rozbrzmiewało pytanie Ghasteka: Kiedy ostatni raz

    widziałaś swojego opiekuna? Kiedy ostatni raz widziałaś...

    Powoli przywoływałam z pamięci wspomnienia tego wieczoru sprzed dwóch tygodni. Siedziałam wtedy

    dokładnie w tym miejscu, na tym samym krześle, a Greg usadowił się naprzeciwko. Trzymał w dłoniach

    niebieski kubek zdobiony po wewnętrznej stronie wąską złotą obręczą. Przypomniałam sobie, w jaki sposób

    mieszał w nim kawę - z taką samą nienaganną precyzją i dokładnością, jak wszystko, co robił. Łyżeczka,

    delikatnie ujęta jego smukłymi palcami, zataczała w kubku idealnie regularne okręgi, nigdy nie dotykając

    ścianek naczynia. Poczułam, że mnie to irytuje. Złościła mnie w ogóle obecność Grega. Zalała mnie fala

    wspomnień i przez moment zdawało mi się, że znów widzę Grega, jak siedzi przede mną, mieszając kawę.

    Patrzył na mnie swymi ciemnymi, brązowymi oczami, zasmuconymi jak oczy świętych na rosyjskich ikonach.

    - Proszę cię, Kate. - Jego głos brzmiał łagodnie i spokojnie. - Postaraj się na kilka chwil zapomnieć, że mnie

    nie znosisz, i wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia. To naprawdę ważne.

    Sama nie wiem, co mnie wówczas bardziej rozdrażniło: czy to, że sądził, iż nie darzę go sympatią, czy też

    jego przekonanie, że nie jestem w stanie go wysłuchać.

    - Nie czuję do ciebie niechęci. - Starałam się mówić spokojnie, nie ujawniając emocji. - Myślę, że zbyt to

    upraszczasz.

    Greg skinął głową i spojrzał na mnie w ten wyrozumiały sposób, który zwykle doprowadza kobiety do

    szału:

    - Nie denerwuj się. Nie chciałem, żebyś pomyślała, że lekceważę czy upraszczam twoje uczucia.

    Chciałbym po prostu, żebyśmy skoncentrowali się na tym, co muszę ci powiedzieć. Czy mogę liczyć na to, że

    mnie wysłuchasz?

    - Słucham cię - powiedziałam, wygodnie sadowiąc się na krześle i starając się przybrać niedbałą pozę.

    Greg sięgnął do wewnętrznej kieszeni skórzanej marynarki i wydobył z niej jakiś zwój papieru. Położył go

    na stole i starannie rozprostował, przytrzymując końce opuszkami palców.

    - To zaproszenie od Zakonu.

    - No jasne! - wykrzyknęłam. - Wiedziałam, że chcą mnie załatwić!

    - Pozwól mi skończyć. - Greg mówił tym samym spokojnym tonem. Nie wyglądał na zagniewanego, nie

    zbeształ mnie, że zachowywałam się jak dziecko, choć wiedziałam, że tak było, i to właśnie doprowadzało mnie

    do furii. Postanowiłam nie dawać mu więcej satysfakcji.

    - Dobrze, kończ - odparłam już bez emocji.

    - Za kilka tygodni kończysz dwadzieścia pięć lat. Oczywiście dla ciebie jest to bez znaczenia, ale jeśli

    chodzi o możliwość zostania członkiem Zakonu, to jednak ma pewną wagę. Po ukończeniu tego wieku będzie ci

    znacznie trudniej uzyskać członkostwo. Nie twierdzę, że go nie uzyskasz, ale z pewnością nie tak łatwo jak

    teraz.

    - Wiem o tym - powiedziałam. - Przysłali mi broszury.

    Greg puścił zwój, odchylił się w tył i rozprostował długie palce, którymi do tej pory przytrzymywał papier.

    Kształt zwoju nie zmienił się, choć zgodnie z wszelkimi prawami fizyki powinien z powrotem przybrać postać

    rulonu. Najwyraźniej Greg nie zawsze pamiętał o prawach fizyki.

    -A zatem jesteś świadoma konsekwencji, jakie możesz ponieść.

    To nie było pytanie, ale chciałam mu odpowiedzieć:

    - Tak - ucięłam krótko.

    14 | ILONA ANDREWS

    Greg westchnął. Ktoś, kto go nie znał, nawet by tego nie zauważył, lecz ja wiedziałam, że przejął się tym, co

    usłyszał. Zresztą, ze sposobu, w jaki siedział i patrzył na mnie, odgadłam, że domyślił się już, jaka jest moja

    ostateczna decyzja.

    - Wolałbym, żebyś to jeszcze przemyślała - poprosił cicho.

    - Nie sądzę - odparłam nieco bezczelnie i wydawało mi się przez moment, że widzę w oczach Grega złość.

    Oboje zdawaliśmy sobie sprawę, co zostało przemilczane: Zakon zapewniał ochronę, a ochrona członków

    mojego rodu była sprawą nadrzędną.

    - Czy mogę zapytać, dlaczego? - nie zamierzał dać za wygraną.

    - To nie dla mnie, Greg - odparłam zupełnie szczerze. - Nie chcę wchodzić w układy z żadną władzą.

    Nie byłam pewna, czy mnie rozumie. Dla niego Zakon był czymś, co daje schronienie i bezpieczeństwo, ale

    też zapewnia władzę. Jego członkowie, zjednoczeni wspólnym celem, bez reszty oddali się sprawie, służyli jej z

    takim poświęceniem, że z czasem organizacja przestała być zbiorem indywidualnych jednostek, a stała się

    jakby bytem samym w sobie, bytem doskonałym, który myśli, decyduje i posiada niewiarygodne wpływy. Greg

    godził się na to i dlatego stał w szeregu „wygranych". Ja próbowałam walczyć i niemal przegrałam.

    - Z każdą chwilą, którą tam spędzałam - usiłowałam mu wytłumaczyć - czułam, jak jest mnie coraz mniej.

    Jakbym się kurczyła, jakby coś mnie pochłaniało. Musiałam się od tego uwolnić i nigdy więcej nie zamierzam

    tam wracać.

    Greg przyglądał mi się, a w miarę jak mówiłam, jego ciemne oczy stawały się coraz smutniejsze. W

    przyćmionym świetle niedużej kuchni wydawał się jeszcze przystojniejszy niż zazwyczaj. Złościł mnie, ale też

    byłam zadowolona, że mój upór zmusił go do przyjścia i teraz siedział tak blisko naprzeciw mnie, piękny i

    elegancki niczym wiecznie młody książę elfów, równie smutny i zadumany. Boże, jak nienawidziłam siebie za

    te fantazje małej dziewczynki. Postanowiłam to przerwać:

    - A teraz, czy mógłbyś mi wybaczyć? - powiedziałam oficjalnym tonem, sugerując, że chciałabym się

    pożegnać.

    Zaskoczony Greg zamrugał nerwowo, a potem spokojnie wstał i równie oficjalnie odparł:

    - Oczywiście. Dziękuję za kawę.

    Odprowadziłam go do drzwi. Na zewnątrz właśnie się ściemniało i jasne światło księżyca wysrebrzyło

    trawniki przed domem. Dalej, na tle szarzejącego nieba w lekkiej księżycowej poświacie, stały nieruchomo

    topole, jak gdyby ktoś naszkicował je węglem na szorstkim, pożółkłym pergaminie.

    Spojrzałam na Grega, który po trzech betonowych stopniach zszedł właśnie na podwórko przed domem.

    - Greg?

    - Tak? - Mój opiekun zatrzymał się i odwrócił. Zobaczyłam, że w tej samej chwili zaczęła otaczać go

    magiczna ochronna aura. Poczułam się dziwnie.

    - Już nic - ucięłam krótko i szybko zamknęłam wejściowe drzwi.

    Takie było moje ostatnie wspomnienie o Gregu - poświata księżyca na mokrych trawnikach i magiczna

    poświata otaczająca mojego opiekuna.

    O Boże!

    Oparłam twarz na dłoniach. Gorąco pragnęłam płakać, ale łzy nie chciały popłynąć. Otarłam tylko spieczone

    usta. Właśnie straciłam ostatnią bliską osobę, ostatnią, która łączyła mnie z utraconą rodziną. Nie pozostał nikt.

    Nie miałam ojca, nie miałam matki, a teraz... nie miałam nawet Grega. Nie pozostał mi nikt, powtórzyłam w

    myślach i zaciskając mocno zęby, zaczęłam się ubierać.

    ROZD ZIAŁ P IERWSZY i 9

    rzypływ magii nastąpił, kiedy spakowałam do podręcznej torby niezbędne rzeczy i ruszyłam do

    samochodu. Zamiast tego, którym jeździłam na co dzień, wzięłam tym razem Karmeliona - starą,

    poobijaną i nadgryzioną przez rdzę ciężarówkę w kolorze zgniłej zieleni, która na dodatek miała zepsuty

    lewy przedni reflektor. Karmelion miał jednak ważną zaletę - był napędzany wodą i magią, i mogłam nim

    jechać nawet podczas przypływu. W przeciwieństwie do normalnych samochodów, ciężarówka nie wydawała

    żadnego z dźwięków, których można by się spodziewać po pracującym silniku. Kiedy przekręciłam kluczyk,

    dała się słyszeć seria jęków, powarkiwań i skomleń, zakończona ogłuszającym grzmotem - ciężarówka ruszyła.

    Prawdę powiedziawszy, nie miałam pojęcia, kto i dlaczego nadał jej imię Karmelion, ale kupiłam ją w komisie,

    z tym właśnie imieniem nabazgranym pośpiesznie na przedniej szybie, i tak już zostało.

    Na moje szczęście, na co dzień Karmelion nie był zbytnio eksploatowany i nie pokonywał wielkich odległości,

    co najwyżej jakieś pięćdziesiąt kilometrów do Savannah. Dziś zmusiłam ciężarówkę do znacznie

    większego wysiłku - zamierzałam dojechać do Atlanty. Było tak, jak się spodziewałam - na trasie spisywała się

    nieźle, ale przejazd przez miasto nie wyszedł jej na dobre. Stała teraz na parkingu i stygła - pomiędzy jej kołami

    powstała kałuża kapiącej wody, a wokół unosiły się kłębiaste opary magii. Zabrałoby mi dobre piętnaście

    minut, żeby z powrotem rozgrzać generator, ale nie sądziłam, bym musiała to robić. Planowałam pozostać w

    Atlancie najkrócej, jak tylko się da.

    Nienawidziłam Atlanty. W ogóle nienawidziłam miast.

    Stałam na chodniku i przyglądałam się małemu, zniszczonemu biurowcowi, który był podobno siedzibą

    miejscowego oddziału Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy. Zakon zwykle starał się ukrywać swą prawdziwą

    wielkość i potęgę, i wkładał w to wiele wysiłku, ale, jak na mój gust, tym razem grubo przesadził.

    Trzykondygnacyjny, betonowy budynek sterczał pośród otaczających go okazałych domów z cegły niczym

    bolący kciuk. Ściany szpeciły rdzawe zacieki zrobione przez deszczówkę kapiącą z dziurawych metalowych

    rynien okalających dach, a małe okna, skryte za grubymi kratami i przesłonięte weneckimi roletami, miały

    brudne i zmatowiałe szyby.

    Pomyślałam, że w mieście musi być jakieś inne miejsce, w którym pracuje sztab decydentów, podczas gdy

    w tym oto budynku terenowi agenci starają się pokazać i wmówić obywatelom, jaki to Zakon jest przyjazny,

    uczynny i skromny zarazem. W tamtym właściwym miejscu znajduje się zapewne oddział zbrojowni, sieć

    komputerowa i baza danych z rejestrem wszystkich: obdarzonych mocą, władających magią i zwykłych

    obywateli. Gdzieś w tej bazie figuruje również moje nazwisko opatrzone sygnaturą: kandydat odrzucony,

    niezdyscyplinowany i bezwartościowy. A więc dokładnie tak, jak sobie tego życzyłam.

    Chciałam dotknąć ściany budynku, ale jeszcze na centymetr przed betonową powierzchnią wyczułam

    palcem elastyczny opór, podobny do tego, jaki stawia tenisowa piłeczka, kiedy próbuje się ją ścisnąć. Zauważyłam,

    że skóra na palcu zaczęła pulsować srebrnym, migotliwym światłem, więc cofnęłam dłoń. Budynek

    musiał być dobrze chroniony przed wrogą magią. Przypuszczalnie, gdyby ktoś rzucił weń ognistą kulą,

    odbiłaby się od jego szarych ścian, sprawiając co najwyżej, że trochę by się rozgrzały.

    Otworzyłam jedną z połówek dwuskrzydłowych metalowych wrót i weszłam do środka. Po prawej stronie

    ciągnął się wąski korytarz zakończony drzwiami z wielką czerwono-białą tabliczką z ostrzeżeniem:

    „Nieupoważnionym wstęp wzbroniony". Nie pozostało mi zatem nic innego, jak dostać się na piętro schodami

    po lewej. Idąc na górę, zastanawiałam się, dlaczego nikt nie pilnuje schodów, nie próbuje mnie zatrzymać ani

    nie pyta, po co przyszłam. Po chwili doszłam do wniosku, że to rodzaj PR-u. Puste i ogólnie dostępne schody

    miały mówić obywatelom: Spójrzcie, jacy jesteśmy mili, pomocni i niegroźni, jesteśmy tu tylko po to, by służyć

    społeczeństwu i każdy, kto zechce, może wejść do naszej siedziby

    Nie do końca mogłam to zrozumieć. Przekonywanie obywateli o skromności Zakonu - proszę bardzo, ale

    publiczne przyznawanie się, że cały oddział w Atlancie składa się z dziewięciu rycerzy: mistrza zakonu,

    wróżbity, tropiciela, trzech obrońców i trzech strażników, naprawdę nie było poważne. Dziewięć osób

    nadzorujących miasto wielkości Atlanty - żenujące.

    Kiedy skończyły się stopnie, zobaczyłam przed sobą metalowe drzwi w kolorze mdłej zieleni. Na wysokości

    wzroku widniał na ich powierzchni delikatny rysunek sztyletu. Pomyślałam, że w tym przypadku pukanie nie

    jest dobrym pomysłem, więc po prostu pchnęłam drzwi. Za nimi znajdował się długi korytarz, który - dlaczego

    mnie to nie zdziwiło? - okazał się równie kolorowy jak reszta budynku: szarość przechodziła w szarość, by

    nagle, zupełnie niespodziewanie nabrać odcienia szarości. Szary - nie, przepraszam - jasnoszary był przykrótki

    ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl