• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Magia Parzy

     

    Seria z Kate Daniels:

    1.   Magia kąsa

    2.   Magia parzy

    Rozdział 1

    Telefon zadzwonił w środku nocy. W miasto właśnie uderzyła fala magii, więc teoretycznie nie powinien działać, ale działał. Zadzwonił drugi, trzeci raz, jakby oburzony, że go ignoruję, i dzwonił tak, dopóki nie sięgnęłam po słuchawkę.

    -   Taaak? - spytałam, ziewając.

    -   Mamy nowy dzień, Kate - usłyszałam miły głos, co mogło sugerować, że po drugiej stronie kabla znajduje się szarmancki, kulturalny, przystoj­ny mężczyzna, czyli ktoś, kim na pewno nie był Jim. A przynajmniej nie w swojej ludzkiej postaci.

    Przetarłam oczy starając się dojrzeć wskazówki zegara wiszącego na ścianie.

    -Jest druga w nocy, Jim - oznajmiłam. - Jakbyś nie wiedział, to niektórzy ludzie śpią o tej porze.

    -   Mam zlecenie.

    Słowa Jima sprawiły, że natychmiast usiadłam na łóżku, całkiem rozbudzona. To była dobra wiado­mość - potrzebowałam pieniędzy.

    Rozdział pierwszy j 7

    -   Forsą dzielimy się po połowie - stwierdziłam tonem, który wyraźnie sugerował, że nie dopusz­czam innej możliwości.

    -   Dostaniesz jedną trzecią - negocjował Jim.

    -   Połowę - powtórzyłam spokojnie.

    -   Trzydzieści pięć procent - głos Jima przestał być łagodny i miły.

    -   Połowę - nie ustępowałam.

    Po drugiej stronie zapadło milczenie. Widać mój były partner z Gildii mocno się nad czymś głowił, aż w końcu usłyszałam:

    -   No dobra, czterdzieści.

    Gdy odłożyłam słuchawkę, w sypialni zrobiło się cicho. Nie zasunęłam zasłon, więc przez metalowe kraty chroniące okno od zewnątrz wpadało do poko­ju rozproszone światło księżyca. Księżycowa poświa­ta działała jak katalizator i kraty błyszczały niebie­skawą patyną w miejscach, gdzie srebro wchodziło w reakcję z zaklęciami ochronnymi. Za tymi kratami spało miasto niczym wielka, ociężała, legendarna bestia; było ciemne i zadziwiająco spokojne. Kiedy magia odpłynie, co oczywiście prędzej czy później nastąpi, bestia obudzi się eksplozją elektrycznych świateł i przy akompaniamencie wystrzałów z broni palnej.

    Co prawda moje zaklęcia ochronne nie zatrzymy­wały kul z pistoletu, ale doskonale chroniły sypialnię przed magią, a to mi w zupełności wystarczało.

    Ponownie rozległ się dźwięk telefonu. Pozwoli­łam, by zadzwonił po raz drugi, zanim podniosłam słuchawkę.

    -   Wygrałaś - powiedział Jim. Z jego gardła wydo­bywał się dźwięk przypominający ciche warczenie. - Dostaniesz połowę.

    -   Gdzie jesteś? - spytałam.

    -   Na parkingu tuż pod twoim oknem, Kate. Dzwonił z telefonu w budce, który również nie

    powinien działać. Sięgnęłam po ubranie przyszyko­wane obok łóżka właśnie na takie okazje, jak dzi­siejsza.

    -   Co to za robota? - spytałam jeszcze. -Jakiś szajbnięty podpalacz.

    Czterdzieści pięć minut później schodziłam w dół krętymi korytarzami podziemnego garażu, który wskazał Jim. Ponieważ nie działało żadne oświet­lenie, bez pomocy latarki widziałam na odległość mniej więcej pięciu centymetrów. Oczywiście do mo­mentu, kiedy z ciemnych czeluści nie wyłoniła się ognista kula pędząca wprost na mnie. Była ogromna i mieniła się na przemian jaskrawą żółcią i czerwie­nią. Uskoczyłam za betonowy słup, czując, jak ręce, w których trzymałam nóż do rzucania, wilgotnieją od potu. Owionęła mnie fala gorąca. Przez chwilę nie mogłam nawet oddychać, a potem ściana ognia przetoczyła się obok i eksplodowała iskrami na prze­ciwległej ścianie.

    W tej samej chwili usłyszałam, jak gdzieś z głę­bi garażu dobiega piskliwy rechot. Wychyliłam się ostrożnie, oparta o słup i zerknęłam w kierunku, z którego dochodził śmiech. Nie zobaczyłam nic prócz ciemności. Dlaczego, do cholery, uderzenie techniki nie może nigdy następować wtedy, kiedy najbardziej go potrzeba?

    Dokładnie naprzeciwko mnie, za następnym rzę­dem betonowych słupów podpierających strop, Jim podniósł rękę i kilka razy dotknął palcami kciuka, jakby pokazywał otwierający się i zamykający dziób. Negocjacje. Chciał, żebym skupiła na sobie uwa­gę szaleńca, który właśnie zamienił czterech ludzi w smażone steki? Dobra. Mogę to zrobić.

    -    W porządku, Jeremy! - krzyknęłam w ciem­ność. - Daj mi salamandrę, a w zamian ja nie odetnę ci głowy!

    Kątem oka widziałam, jak Jim zasłania usta i za­czyna się trząść. Prawdopodobnie śmiał się z tego, co powiedziałam, ale nie mogłam być pewna. W przeci­wieństwie do niego, nie miałam zdolności widzenia w ciemnościach jak kot.

    Rechot Jerem'ego stawał się coraz bardziej do­nośny i histeryczny.

    -    Głupia suka! - zawołał i nie miałam żadnych wątpliwości, że chodzi mu o mnie.

    Jim wyszedł ostrożnie zza słupa i wtopił się w ciemność, podążając w kierunku, z którego docho­dził głos. Co prawda widział w obecnych warunkach znacznie lepiej niż ja, ale nawet on nie potrafił prze­niknąć wzrokiem ciemności tak absolutnych. Tym razem musiał wytropić „zwierzynę" po dźwiękach, które wydawała, co oznaczało, że przez cały czas musiałam rozmawiać z Jeremym. Sytuacja stawała się dość paradoksalna, bowiem w czasie, kiedy Jim skradał się w stronę Jeremy'ego, Jeremy podkradał się do mnie.

    W zasadzie nie było się czym przejmować - prze­cież to tylko niebezpieczny piroman uzbrojony w sa­lamandrę w kuli z magicznego szkła, który zamierzał puścić całą Atlantę z dymem. W tej sytuacji najważ­niejszą rzeczą było odebranie mu kuli, bo gdyby ce­lowo czy przypadkiem została rozbita, z pewnością zyskałabym większą sławę niż krowa niejakiej pani 0'Leary.

    -    Do licha, Jeremy, powinieneś popracować nad zasobem słów - kontynuowałam wymianę zdań. - Zdzira, franca, stara torba, kurwa, szmata, dziwka, a to tylko kilka z tysiąca innych, których mógłbyś użyć. Popatrz sam, tyle wspaniałych określeń, a ciebie stać co najwyżej na „sukę". Wiesz co, Jeremy, daj mi lepiej tę salamandrę, zanim zrobisz sobie krzywdę.

    -    Mogę ci co najwyżej dać obciągnąć druta... dziwko! - syknął Jeremy.

    15 ] Ilona Andrews

    Po mojej lewej rozbłysła nagle iskra. Dostrzeg­łam pulsujący punkt, który oświetlał pokryty łuskami pysk salamandry i ręce Jeremy'ego. Jeremy uderzył w szklaną kulę pięścią. Szkło pękło i z wnętrza wydo­była się kolejna iskra. W powietrze wystrzelił niewiel­ki ładunek energii, który eksplodował światłem.

    Zdążyłam umknąć za słup dokładnie w chwili, kiedy uderzył w niego ogień. Języki płomieni liznęły mnie z obu stron. W nozdrza wdarł się ostry fetor siarki.

    -   Chybiłeś o jakiś kilometr, Jeremy! - zadrwi­łam. - Strzelasz panu Bogu w okno, i ta salamandra także.

    -   Zamknij się i zdychaj! - wrzasnął rozwścieczo­ny Jeremy.

    Pomyślałam, że Jim podszedł już wystarczająco blisko. Wychyliłam się zza słupa.

    -   No już, chodź do mnie, ty nieudaczniku z gów­nem zamiast mózgu. Czy ty w ogóle potrafisz zrobić coś dobrze?

    Nagle zobaczyłam płomienie. Uskoczyłam w bok i przetoczyłam się po podłodze. Tuż nad moją gło­wą przemknęła fala ognia, wyjąc jak rozwścieczone zwierzę. Rękojeść noża sparzyła mi palce. Powietrze w płucach stało się niewyobrażalnie gorące, a oczy zaczęły łzawić. Przycisnęłam twarz do pokrytego kurzem betonu, modląc się w duchu, by nie zrobiło się jeszcze goręcej. Widocznie ktoś wysłuchał moich błagań, bo nagle wszystko zamarło.

    Niech to szlag, zaklęłam pod nosem. Skoczyłam na równe nogi i ruszyłam w kierunku Jeremy'ego.

    Salamandra w kuli rozbłysła jaskrawym świat­łem. W jej blasku zobaczyłam drwiący uśmiech Jeremy'ego, który raptem zniknął, gdy na gardle mężczyzny zacisnęły się ciemne dłonie Jima. Pod­palacz znieruchomiał i zwiotczał w uścisku mojego partnera jak bezwładna szmaciana lalka, a kula ze szkła wysunęła mu się z dłoni...

    Skoczyłam jak szalona i złapałam ją jakieś dziesięć centymetrów nad podłogą. W tej samej chwili zna­lazłam się twarzą w twarz z salamandrą. Rubinowo-czerwone oczy patrzyły na mnie z zaciekawieniem. Potem stworzenie rozchyliło czarne wargi, a z jego pyszczka wysunął się długi, przypominający włókno pajęczej sieci język, który dotknął kuli w miejscu, gdzie na szkle widoczne było odbicie mojego nosa. To było jak coś w rodzaju pocałunku. Hej, ja też cię kocham!

    Podniosłam się ostrożnie na kolana, a następ­nie na nogi. Wyraźnie czułam obecność salamandry w moim umyśle; była jak kociak spragniony piesz­czot, który natarczywie wygina grzbiet, domagając się głaskania. Zamajaczyła przede mną wizja płomie­ni i gorącego powietrza. Spalmy coś razem, usłyszałam szept. Natychmiast zamknęłam salamandrze dostęp do mojego umysłu. Raczej nie, moja droga, wyszep­tałam bezgłośnie.

    Jim rozluźnił uścisk, w którym trzymał Jere- my'ego, i ciało mężczyzny osunęło się na beton jak ciężki, mokry koc. Zastygłe białka oczu gapiące się nieruchomo w sufit z martwej maski twarzy świad­czyły, że śmierć zupełnie go zaskoczyła. Nie było na­wet po co sprawdzać pulsu. Cholera. I po premii.

    - Mówiłeś, że za żywego dostaniemy więcej - wymruczałam do Jima. Oczywiście za trupa również mieliśmy zgarnąć sporą sumę, ale w tej sytuacji mog­liśmy pomachać na do widzenia jakiejś jednej trzeciej nagrody. Byłam zła na mojego partnera.

    -To nie ja - wyjaśnił Jim, odwracając ciało Jeremy'ego, by pokazać mi jego plecy. Dokładnie spomiędzy łopatek wystawał stalowy pocisk zakoń­czony trzema czarnymi piórami. Zanim w pełni do mnie dotarło, na co właśnie patrzę, uskoczyłam na podłogę za filar, starając się chronić salamandrę. Nie wiem jakim sposobem, ale Jim już tam był.

    Zaczęliśmy wpatrywać się w mrok. Nic, tylko ciemność i cisza.

    Ktoś zastrzelił naszą ofiarę z kuszy. Z równą ła­twością mógłby zastrzelić również nas - staliśmy przy ciele Jeremy'ego jakieś cztery sekundy, a to przecież wystarczająco dużo czasu na oddanie dwóch strzałów. Dotknęłam ramienia Jima, a potem swoje­go nosa. Skinął głową na znak, że zrozumiał. Przy takim smrodzie siarki prawdopodobnie nie byłby w stanie nic poczuć, nawet gdyby skunks opryskał mu twarz. Leżałam nieruchomo i starałam się od­dychać w miarę bezgłośnie. Najlepszym i jedynym rozwiązaniem było teraz nasłuchiwanie.

    Minuty przeciągały się w nieskończoność. W koń­cu Jim podniósł się i przykucnął, a następnie skinął głową w lewo. Miałam niewyraźne przeczucie, że drzwi znajdują się raczej na prawo, ale w absolut­nych ciemnościach, skrywających przyczajonego kusznika, wolałam raczej zaufać zmysłom Jima niż własnej intuicji.

    Jim przerzucił sobie zwłoki Jeremy'ego przez ra­mię i mocno pochyleni ruszyliśmy truchtem przed siebie, Jim pierwszy, a ja, na wpół ślepa, w pewnej odległości za nim. Mijaliśmy betonowe słupy, jeden, drugi, trzeci, czwarty... I w tym właśnie momen­cie nastąpiło uderzenie techniki. Dosłownie zanim zdążyłam opuścić uniesioną w biegu nogę, magia odpłynęła ze świata, pozwalając, by sponiewierana technologia przebudziła się do życia. Jarzeniówki na suficie zamrugały, po czym, bucząc i brzęcząc, zalały garaż słabym sztucznym światłem. Jakieś trzy metry przed nami zamajaczył czarny prostokąt wyjścia. Jim zanurkował do środka. Ja nie byłam dość blisko, więc uskoczyłam w lewo, za jeden ze słupów. Salamandra w kuli przestała błyszczeć i zapadła w coś w rodza­ju drzemki. Wyglądała teraz jak nieszkodliwa jasz­czurka. A zatem nie mogłam liczyć na broń o dużym zasięgu.

    Odłożyłam kulę na podłogę i wysunęłam Zabójcę z futerału. Salamandra okazała się jednak przerekla­mowana.

    -Już go tu nie ma - powiedział stojący w wyjściu Jim. Wskazał coś za mną.

    Obróciłam się. W oddali zobaczyłam zburzoną betonową ścianę, za którą znajdował się wąski tunel prowadzący prawdopodobnie na górę, do ulicy. Jim miał rację, jeśli kusznik rzeczywiście chciał nas po­zabijać, miał na to aż nadto czasu.

    - A więc zastrzelił z ukrycia nasz cel, a potem uciekł? - spytałam zdziwiona.

    -    Wygląda na to, że właśnie tak było - stwierdził w zamyśleniu Jim.

    -   Nie kapuję. - Wzruszyłam ramionami.

    Jim potrząsnął głową, jakby usiłował pozbyć się jakichś myśli.

    -   Nad tobą ciąży cholerne fatum - rzucił.

    -    Przypominam ci, że to było twoje zlecenie, nie moje.

    W chwili, gdy to powiedziałam, znad drzwi po­leciał na podłogę snop iskier - zielony napis wyjście właśnie „powrócił do życia". Jim gapił się na niego przez chwilę, a rysy jego twarzy zaczęły nabierać wy­raźnie kocich cech, gdy wstręt i poczucie nieuchron­ności zlały się w jedno. Jeszcze raz potrząsnął gło­wą.

    -   Zaklepuję strzałę z jego pleców! - zawołałam.

    -   Na zdrowie.

    Odezwał się pager Jima. Sprawdził go i w tym samym momencie skrzywił się w dobrze mi znany sposób.

    -    O nie, nie możesz tego zrobić - zaprotestowa­łam, dokładnie wiedząc, co ten grymas wróży. - Nie poniosę go sama!

    -    Sprawy Gromady - rzucił, ruszając w kierunku wyjścia.

    -Jim! - spróbowałam raz jeszcze, powstrzymując się przed rzuceniem w niego czymś ciężkim. Zasad­niczo dość skutecznie wyszukiwał dla nas zlecenia, a w dodatku należał do Rady Gromady. Zresztą nie chodzi o to, że uważałam Jima za złego przyjacie­la. Po prostu był zmiennokształtnym i na skali od jednego do dziesięciu Gromada niezmiennie dosta­wała jedenaście punktów, a wszyscy pozostali - je­den. Interesy Gromady miały pierwszeństwo zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności.

    Gapiłam się bezmyślnie na ciało Jeremy'ego, le­żące na podłodze bezwładnie jak worek ziemniaków. Miałam przed sobą jakieś siedemdziesiąt pięć kilo martwej wagi. Nie było takiej opcji, żeby nieść jed­nocześnie zwłoki i salamandrę. Nie brałam też pod uwagę pozostawienia salamandry bez opieki. Ma­gia mogła uderzyć ponownie w każdej chwili i moja mała, niewinna jaszczurka znów przeistoczyłaby się w ognistą bestię. No i oczywiście nasz tajemniczy kusznik mógł wciąż tu krążyć, pomimo zapewnień Jima. Musiałam wydostać się z garażu, i to niewąt­pliwie jak najszybciej.

    Niestety to naprawdę nie było takie proste. Mia­łam przed sobą Jeremy'ego i salamandrę, każde war­te ze cztery kawałki. Ostatnio nie pracowałam zbyt często dla Gildii, a już na pewno nie zdarzały mi się zlecenia o tej wartości. Nawet po podzieleniu całej sumy na pół otrzymałabym kwotę, dzięki której spła­ciłabym raty kredytu hipotecznego za kolejne dwa miesiące. Właśnie dlatego myśl, że miałabym zosta­wić te cztery patole na podłodze garażu, sprawiała, że czułam niemal psychiczny ból.

    Jeszcze raz spojrzałam na Jeremy'ego, a potem na salamandrę i zaczęłam powtarzać w myślach: Wybór, musisz dokonać wyboru.

    Urzędnik Gildii Najemników odpowiedzialny za wy­płacanie honorariów, niewysoki, zadbany mężczyzna, gapił się ze zdziwieniem na głowę Jeremy'ego leżącą na blacie.

    -   A gdzie reszta? - spytał po chwili.

    -   Miałam drobny problem logistyczny - wyjaśni­łam zdawkowo, nie wdając się w szczegóły.

    Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech.

    -   To Jim nagrał tę robotę, a potem cię zostawił, nieprawdaż? A więc będzie jeden czek do wypłaty?

    -    Dwa - poprawiłam go ze spokojem. Jim mógł być dupkiem, ale jeśli chodzi o kwestię podziału for­sy za zlecenia, nie śmiałabym sobie z nim pogrywać. Dostanie ode mnie czek upoważniający do odbioru połowy nagrody.

    -    Kate, robisz z siebie popychadło... - stwierdził urzędnik.

    Wychyliłam się przez ladę i, posyłając mu najlep­szy z moich uśmiechów, wycedziłam słodko:

    -   A może chcesz mnie popchnąć i sprawd...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl