• [ Pobierz całość w formacie PDF ]
    Jerzy Andrzejewski
    CIEMNO
    CI
    KRYJ
    ZIEMI
    Rozdział 1
    Jedna ze starych hiszpa
    skich kronik notuje,
    e w połowie wrze
    nia roku
    tysi
    c czterysta osiemdziesi
    tego pi
    tego, pó
    nym popołudniem, do miasteczka
    Villa–Réal w Manczy przybył czcigodny ojciec Wielki Inkwizytor w otoczeniu
    dwustu kilkudziesi
    ciu konnych i pieszych familiantów, czyli domowników
    wi
    tej Inkwizycji, zwanych równie
    Milicj
    Chrystusow
    . Ulice Villa–Réal -
    dodaje skrupulatny kronikarz - były puste, znikn
    ły z nich stragany
    ydowskich
    przekupniów, z ober
    i z winiarni nie dochodził gwar, a okna wi
    kszo
    ci
    mieszkalnych domów przysłaniały
    aluzje. Upał, silny za dnia, zel
    ał ju
    cokolwiek, jednak od Sierra Morena wci
    wiał suchy i gor
    cy, południowy
    wiatr.
    Ledwie poczet ci
    kiej jazdy pancernej, poprzedzany przez rot
    łuczników,
    min
    ł Puerta de Toledo i znalazł si
    wewn
    trz miejskich murów - w
    ród ciszy
    panuj
    cej w mie
    cie zabrzmiał ci
    ko dzwon kolegiaty San Pedro, a potem
    odezwały si
    dzwony klasztoru San Domingo, ko
    ciołów Santa Cruz, Santa Maria
    la Blanca i San Tomas. Po chwili biły w Villa–Réal dzwony wszystkich
    rozlicznych ko
    ciołów i klasztorów.
    Dwaj zakonni bracia, przechodz
    cy wewn
    trznym kru
    gankiem klasztoru
    Dominikanów, zatrzymali si
    . Jeden z nich był w sile wieku, kr
    py, po chłopsku
    ci
    ki w ramionach; drugi - całkiem młody, niski i drobny, o ciemnej, jeszcze
    chłopi
    cej twarzy.
    - Przyjechał - powiedział fray Mateo.
    - Mateo, Mateo! - zawołał fray Diego - gdybym mógł modli
    si
    za tego
    człowieka, prosiłbym Boga, aby usun
    ł go spo
    ród
    yj
    cych.
    Fray Mateo stał z pochylon
    głow
    , przesuwaj
    c ró
    aniec. Z daleka, nie
    stłumiony bliskimi dzwonami, dobiegał wysoki i czysty d
    wi
    k sygnaturki
    podmiejskiej pustelni sióstr karmelitanek.
    - Diego - rzekł cicho - ty tego nie powiedziałe
    , a ja tego nie słyszałem.
    - Boisz si
    ? Ty? Czy
    nie my
    lisz tak jak ja?
    - Nie zawsze nale
    y mówi
    my
    lami.
    - Wiem.
    - Jeste
    młody i gwałtowny.
    - Wolałby
    , abym był jak kamie
    ?
    - Nie. Ale nawet kamienie maj
    dzisiaj uszy i j
    zyki. Uwa
    aj. Je
    li ojciec
    Torquemada uznał za wła
    ciwe opu
    ci
    królewski dwór i przyjecha
    do Villa–
    Réal, zaczn
    si
    tu dzia
    rzeczy straszne.
    - O Mateo, straszniejszych od tych, jakie widziałem, ju
    chyba nie ujrz
    .
    - Nie łud
    si
    - rzekł fray Mateo - straszno
    nie jest cech
    zdarze
    , lecz
    skutkiem ich kolejno
    ci.
    Diego gonił własn
    my
    l.
    - Bo
    e wielki i miłosierny! Wiar
    moj
    zachowałem nie ska
    on
    , ale serce,
    Mateo, serce mam zranione i sumienie zm
    cone. Jednego dnia na quamadero w
    Sewilli widziałem stu ludzi płon
    cych na stosach.
    piewałem razem z bra
    mi
    hymn: „
    Exurge Domine et iudica causam Tuam
    ”, a przecie
    poprzez ten ogromny
    piew nie mogłem nie słysze
    j
    ków i krzyków umieraj
    cych. Innego dnia…
    2
    - Milcz, Diego. Rany serca tylko w ciszy mo
    na zagoi
    .
    - Nie ma dla mnie ciszy! Powiedziałe
    ,
    e nie zawsze nale
    y mówi
    my
    lami.
    Co to znaczy? Nie ufasz mi? Boisz si
    mnie? Ty, mój przyjaciel, mój nauczyciel?
    Fray Mateo podniósł głow
    . Diego stał o krok, pobladły, dr
    cy, z oczami
    płon
    cymi ciemnym blaskiem.
    - Bracie Diego, je
    li sumienie sprzeciwia si
    uznanym nieprawo
    ciom,
    wówczas nie drugich ludzi, lecz samego siebie musi si
    człowiek ba
    najbardziej.
    - Siebie?
    - Wiesz, dok
    d ci
    mo
    e zaprowadzi
    sprzeciw sumienia? Nie przera
    a ci
    twój bunt?
    - Nie! Nie chc
    przera
    enia ani l
    ku, ani niczego, co jest strachem. Chc
    co
    robi
    .
    - Módl si
    - powiedział fray Mateo.
    Tymczasem regiment Milicji Chrystusowej w
    skimi i wsz
    dzie jednakowo
    wyludnionymi uliczkami zbli
    ał si
    do kolegiaty. Wielki Inkwizytor królestw
    Kastylii i Aragonii, padre Tomas Torquemada, okryty czarnym zakonnym
    płaszczem, jechał na białym kordoba
    skim koniu, ciasno otoczony domownikami,
    wyprostowany mimo podeszłego wieku, z oczami półprzymkni
    tymi. Jeden z
    rycerzy towarzysz
    cych Inkwizytorowi, młodziutki jasnowłosy don Lorenzo de
    Montesa, pochylił si
    na koniu ku towarzyszowi.
    - Szczury pochowały si
    do nor.
    Don Rodrigo de Castro roze
    miał si
    .
    - Nic to szczurom nie pomo
    e.
    - My
    lisz?
    - R
    ce
    wi
    tego Trybunału s
    dłu
    sze od najgł
    bszej szczurzej nory. Poza tym
    szczury si
    bo- j
    i strach je zdradza.
    - Czy ten, kto si
    boi, musi by
    winien?
    - Nie wiem, to nie moja sprawa. Wiem natomiast,
    e zawsze trzeba by
    przeciwko tym, którzy si
    boj
    .
    - Mówi
    ,
    e król Ferdynand potrzebuje bardzo du
    o pieni
    dzy.
    - Wojna zawsze du
    o kosztuje.
    - My
    lisz,
    e wszyscy marranosi s
    heretykami?
    - Nie wiem. Pewnie wszyscy. Ale to nie jest moja ani twoja sprawa, Lorenzo.
    Nasz
    spraw
    jest wykonywa
    rozkazy i nie ba
    si
    .
    - Nigdy si
    nie boisz?
    - Czy
    nie jeste
    my po to,
    eby nas si
    bano?
    - Ojcze czcigodny - powiedział półgłosem kapitan domowników Wielkiego
    Inkwizytora, don Carlos de Sigura - jeste
    my na miejscu.
    Padre Torquemada podniósł powieki. Spo
    ród domów ciasno otaczaj
    cych
    plaza de San Pedro kolegiata wyrastała ku niebu
    cian
    tak ogromn
    , jak gdyby
    nie dłonie ludzkie j
    wzniosły, lecz gwałtowny i nagle w powietrzu zastygły
    wybuch kamieni i rze
    bie
    utrwalił jej strzelisty kształt. Ludzie zgromadzeni
    przed ko
    ciołem wydawali si
    w jej cieniu nikli i zagubieni. Po obu stronach
    schodów stali z zapalonymi
    wiecami bracia dominikanie. Ich ciemne płaszcze
    falowały na wietrze. Płomienie
    wiec równie
    si
    kołysały. Natomiast po
    rodku
    schodów, w otoczeniu urz
    dników
    wi
    tego Officium oraz
    wieckiego
    3
    duchowie
    stwa, oczekiwali dostojnego go
    cia obaj inkwizytorzy arcybiskupstwa
    toleda
    skiego, kanonik kolegiaty doktor Alfonso de Torrez i dominikanin fray
    Gaspar Montijo. Tu
    obok, z dło
    mi wsuni
    tymi w r
    kawy habitu, stał przeor
    klasztoru San Domingo, padre Blasco de la Cuesta.
    Akurat przestał bi
    dzwon kolegiaty, a poniewa
    w
    lad za nim i wszystkie
    pozostałe dzwony w mie
    cie pocz
    ły milkn
    - nagle stała si
    na placu cisza.
    Dwóch łuczników podbiegło do czcigodnego ojca, lecz Torquemada zatrzymał ich
    krótkim ruchem dłoni i zszedł z konia sam.
    Zebrani pochylili głowy.
    - B
    d
    pozdrowiony, czcigodny ojcze i najdostojniejszy panie - powiedział
    kanonik de Torrez.
    Spodziewano si
    ,
    e Wielki Inkwizytor pobłogosławi zgromadzonych, lecz
    Torquemada nie uczynił tego.
    - Pokój z wami, wielebni bracia - powiedział po chwili głosem stłumionym,
    troch
    ju
    w starczy sposób skrzypi
    cym. - Niech wszystkie łaski pana naszego
    Jezusa Chrystusa spłyn
    na tych, którzy s
    ich godni.
    - Amen - rzekł fray Gaspar Montijo.
    Torquemada rozejrzał si
    po zebranych.
    - Nie widz
    w
    ród was, wielebni bracia, przedstawicieli władz
    wieckich.
    Czy
    by nic nie wiedzieli o naszym przyje
    dzie? Młody rycerz w lekkim
    mediola
    skim pancerzu, połyskuj
    cym niebieskawym blaskiem, wysun
    ł si
    spoza stłoczonego duchowie
    stwa.
    - Witaj, dostojny ojcze - powiedział cokolwiek za gło
    no.
    - Mój dowódca, kapitan królewskiego regimentu don Juan de Santangel,
    polecił mi zło
    y
    wam nale
    ny hołd, prosz
    c jednocze
    nie o wybaczenie,
    e ze
    wzgl
    du na stan zdrowia nie mo
    e tego uczyni
    sam.
    - Jest chory? - spytał padre Torquemada.
    - Tak, ojcze.
    - Na ciele czy na duszy? Młody rycerz nie zmieszał si
    .
    - Nie rozumiem ci
    , ojcze.
    - Czego nie rozumiesz? Czy
    nie jeste
    chrze
    cijaninem i nie wiesz, co jest w
    człowieku ciałem, a co dusz
    i co nazywamy chorobami ciała, a co chorobami
    duszy?
    Tamten dumnie si
    wyprostował.
    - Wiem, dostojny panie. Nazywam si
    Manuel de Hojeda, jestem szlachcicem i
    chrze
    cijaninem. Je
    li powiedziałem,
    e szlachetny don Juan jest chory, nie
    mogłem my
    le
    o jego duszy, poniewa
    ta, nale
    c do wiernego sługi Króla i
    Ko
    cioła, nie doznaje
    adnych, jak tego jestem pewien, schorze
    .
    - Czy tak mało, mój synu, ufasz swojej pewno
    ci, i
    musisz podnosi
    głos? -
    spytał cicho Torquemada.
    Don Manuel poruszył si
    niecierpliwie.
    - Ojcze czcigodny, gdyby pan de Santangel nie był chory…
    - Wówczas swoj
    obecno
    ci
    zło
    yłby
    wiadectwo szacunku oraz miło
    ci, jakie
    ywi dla wiary i
    wi
    tej Inkwizycji. Wierz
    w to. Mam wszak
    e nadziej
    ,
    e
    choroba szlachetnego kapitana nie jest o tyle ci
    ka, aby jutro mogła mu utrudni
    odwiedzenie nas w siedzibie
    wi
    tego Officium.
    4
    Rumieniec pociemnił smagł
    twarz don Manuela.
    - Czy masz mi jeszcze co
    do powiedzenia, mój synu? - spytał Torquemada.
    Krew coraz g
    ciejsz
    łun
    ogarniała twarz i czoło, nawet szyj
    don Manuela.
    yły wyst
    piły mu na skroniach. Przez moment wydawało si
    ,
    e młody rycerz
    nie zapanuje nad gniewem i wybuchnie.
    - Przedstawiciel corregidora pragnie ci, czcigodny ojcze, zło
    y
    słowa
    powitania - powiedział cicho fray Montijo.
    Don Manuel przygryzł wargi i bez słowa cofn
    ł si
    do tyłu.
    - Czy szlachetny corregidor jest tak
    e chory? - spytał Torquemada.
    Pisarz s
    dowy Francisco Doz, człowieczek w
    tły i przygarbiony, o cienkiej
    szyi smutnego ptaka, znalazłszy si
    przed czcigodnym ojcem zaniemówił. Stał
    pobladły, usta mu dr
    ały, a jego wypukłe niebieskie oczy
    ci
    te były strachem.
    - Słucham si
    , mój synu - rzekł padre Torquemada.
    Tamten otworzył usta, jakby chciał zaczerpn
    powietrza.
    - Pan Blasco de Silos istotnie nie mógł przyby
    , dostojny ojcze - wymamrotał.
    - W ostatniej chwili ci
    ko zaniemógł.
    I umilkł pod spojrzeniem Torquemady. Ten zwrócił si
    ku ojcom
    inkwizytorom:
    - Có
    , wielebni bracia, pora nam uda
    si
    do ko
    cioła. Podzi
    kujmy Bogu za
    szcz
    liwie odbyt
    podró
    i pomódlmy si
    tak
    e za dusze heretyków i
    grzeszników, aby Najwy
    szy w swej niewyczerpanej dobroci dopomógł im do
    szczerego wyznania i wyrzeczenia si

    dów.
    - Amen - powiedział fray Gaspar Montijo.
    - W Villa–Réal, czcigodny ojcze, szczególnie wiele, jak si
    wydaje, jest dusz
    dotkni
    tych ci
    kimi schorzeniami - odezwał si
    padre de la Cuesta.
    - Leczcie je zatem! - rzekł Torquemada wchodz
    c na stopnie kolegiaty. - Na

    czekacie? Czy
    nie jeste
    cie lekarzami dusz?
    Był ju
    przy portalu, a bracia dominikanie, intonuj
    c wysokimi głosami
    Magnificat
    , pocz
    li wchodzi
    do kolegiaty, gdy na placu wszcz
    ł si
    zgiełk. Padre
    Torquemada zatrzymał si
    ,
    piew
    cichn
    ł.
    W dole je
    dziec na spienionym koniu, gło
    no krzycz
    c i gestykuluj
    c, z
    trudem torował sobie drog
    poprzez tłum. Otoczony przez domowników
    wi
    tego
    Trybunału, tłumaczył im co
    przez chwil
    , po czym jeden z nich, z ci
    kiej jazdy
    pancernej, zeskoczywszy z konia, wbiegł d
    wi
    cz
    c zbroj
    na stopnie kolegiaty.
    - Ojcze czcigodny, przybył wysłaniec z Saragossy z wa
    nymi wiadomo
    ciami.
    Padre Torquemada skin
    ł dłoni
    . Wówczas tamten podniósł r
    k
    i na ten
    znak domownicy, łucznicy i pancerni pocz
    li si
    rozst
    powa
    , aby utorowa
    przybyłemu przej
    cie. Ten - rosły i muskularny m
    czyzna - zeskoczywszy z
    konia, zachwiał si
    , natychmiast si
    jednak wyprostował, zrzucił z ramion
    podró
    ny płaszcz, gł
    boko odetchn
    ł, otarł powolnym ruchem dłoni spocone czoło
    i ci
    ko, jak człowiek
    miertelnie zm
    czony, pocz
    ł wchodzi
    na schody.
    Znalazłszy si
    przed Wielkim Inkwizytorem przykl
    kn
    ł i pochylił twarz,
    czarn
    od kurzu.
    - Przybywasz z Saragossy? - spytał Torquemada.
    - Tak, czcigodny ojcze. Trzy dni i trzy noce jestem w drodze.
    - Kto ci
    przysyła?
    5
    [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl