-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Anna Kańtoch
Zabawki diabła
Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Serdecznie dziękuję Eli Gepfert za pomoc udzieloną mi przy pisaniu tych opowiadań
0. Mandracourt
-
Dość na dzisiaj. Wystarczy! Stary Petrus powstrzymał chłopców. Linus roześmiał się zadowolony, bo przez ostatnie kilka minut wyraźnie wygrywał i czuł się zwycięzcą. Niedbałym ruchem cisnął floret w kąt wewnętrznego dziedzińca, otarł pot z czoła i odwrócił się.Domenic zaatakował. W ostatniej chwili wyhamował cios i stępione ostrze lekko uderzyło w plecy Linusa. Ten okręcił się na pięcie, zacisnął dłonie i chciał skoczyć na brata, lecz skutecznie powstrzymał go czubek floretu, który dotykał teraz jego szyi.
- Nie żyjesz - powiedział radośnie Domenic.
- To nieuczciwe! Zaatakowałeś mnie od tyłu!
- Nie należy odwracać się do przeciwnika plecami - pouczył go młodszy brat. - A prawdziwa walka nie zawsze skończy się z chwilą, gdy odłożysz broń.
- Idiota - skrzywił się Linus. Łatwo wpadał w gniew i równie łatwo się uspokajał, teraz tym łatwiej, że brata lubił, choć ten często go irytował.
- Powiedziałem: dość. - Petrus podniósł się z ławki, splunął flegmą na dziedziniec, po czym przedramieniem otarł usta i gęstą brodę, w której wciąż tkwiły okruszki śniadania. Utykając, podszedł do uczniów.
- Dość mielenia jęzorami. Podnieś broń, Linus. I pamiętajcie, że jak mi który jeszcze raz floret na ziemię rzuci, to uszy oberwę. Czekajcie chwilę... - Odetchnął, najwyraźniej szykując się do dłuższej przemowy. - Ty, Linus, jesteś silny i walczysz dobrze, ale ciut za mało myślisz. Pracuj głową, chłopcze, bo bez tego daleko nie zajdziesz. A ty, Domenic - zwrócił się do młodszego z braci, podczas gdy starszy za plecami nauczyciela wykrzywiał twarz w małpim grymasie - mógłbyś być lepszy. Dużo lepszy. Za mało się przykładasz. Zrobiłbym z ciebie pierwszego szermierza w królestwie...
Domenic nie odpowiedział, skłonił tylko z szacunkiem głowę. Nie zamierzał tłumaczyć, że powodem ociągania się w ćwiczeniach nie jest lenistwo, lecz przemyślany wybór. W wieku czternastu lat zdecydował już, które umiejętności będą mu potrzebne w życiu bardziej, a które mniej. Szermierka była niewątpliwie ważna, ale nie najważniejsza i nie zamierzał poświęcać jej czasu kosztem ciekawszych zajęć.
Z południowej wieży widać było miasteczko leżące u stóp wzgórza, na którym zbudowano zamek. W oddali rysowały się przysadziste szczyty Gór Tanabryjskich, wciąż okryte śniegiem. Ciągnął od nich zimny wiatr, pod wpływem którego oczy chłopców zaszły łzami, a z nosów zaczęło cieknąć. Linus wytarł twarz w rękaw, jego brat sięgnął po chusteczkę. Domenic Jordan był jedynym chyba w Tanabrii czternastolatkiem, który zawsze nosił przy sobie nieskazitelnie czystą, wykrochmaloną chusteczkę.
Jordanowie szybko dojrzewali, tak więc barczysty Linus w wieku szesnastu lat miał już posturę dorosłego mężczyzny. W przeciwieństwie do niego Domenic, który urodę odziedziczył raczej po zmarłej matce niż po ojcu, wydawał się pod wieloma względami jeszcze dzieckiem. Wzrostem dorównywał bratu i zanosiło się na to, że będzie jeszcze wyższy, ale twarz miał wciąż delikatną, zaś długie ręce i nogi nadawały mu niezgrabny wygląd. Wrażenie złudne, bo mimo niezbyt proporcjonalnej sylwetki chłopiec był zaskakująco zwinny.
Drogą od miasteczka zbliżał się konny jeździec. Podkowy dźwięcznie uderzały o kamienie, płaszcz mężczyzny łopotał na wietrze. Pierwszy rozpoznał go Linus.
- Turibi - powiedział z nienawiścią, zaciskając pięści. - Suczy syn. Diabli pomiot...
Domenic chciał zapytać, czy ma na myśli Turibiego, czy może ojca, ugryzł się jednak w język, bo twarz brata wykrzywiło cierpienie, a w oczach znów zabłysły łzy. Tym razem nie miały one nic wspólnego z dmącym od gór wiatrem.
Słońce świeciło mocno, a jego blask był zimny i żółty jak cytrynowy syrop. W kątach dziedzińców, załomach murów i na krużgankach leżały cienie, przez kontrast z intensywną żółcią głębsze niż w jakiejkolwiek innej porze roku. Wiosną w Mandracourt granica pomiędzy światłem i cieniem zawsze była bardzo wyraźna, a w kwietniu tego roku wydawała się ostra jak brzytwa.
Właśnie z takiego mrocznego, zimowego jeszcze cienia wychynął Ptasznik.
Wyszedł na słońce i kucnął. Nosił czarny płaszcz, a jego ciężka, nieproporcjonalnie wielka głowa skrywała się w głębi obszernego kaptura. Wyciągnął ręce, po czym sypnął ziarnem na dziedziniec. Niemal natychmiast zleciały się wróble, orzechówki i czyżyki. Obsiadły przykucniętą czarną postać, skakały wokół jej nóg, wydziobywały ziarno z dłoni.
Na widok Ptasznika schodzący z wieży chłopcy przystanęli. Domenic pochylił się do ucha Linusa.
- Bardzo bym chciał wiedzieć, kim on naprawdę jest - szepnął.
- Przecież wiesz. - Starszy brat wzruszył ramionami. Nie cierpiał tego pokurcza, ale też nie widział w nim nic interesującego. Karzeł-idiota, który nie miał nawet własnego imienia, był ulubioną maskotką ich ojca. Nikim więcej.
Zgadując, że o nim mowa, Ptasznik zerknął w ich stronę. Twarz miał ni to starczą, ni dziecięcą: okrągłą, z głębokimi bruzdami zmarszczek na pucułowatych policzkach.
- Widzę, że ptaki bardzo cię lubią - zagadnął młodszy chłopiec, podchodząc bliżej. Dzikie ptaki poderwały się spłoszone. Niektóre krążyły jeszcze nad zakapturzoną postacią jakby uwiązane niewidzialnymi nićmi, potem dopiero niechętnie odleciały.
Karzeł wymamrotał coś, co brzmiało jak „dobre ptaszki, ładne ptaszki", i uciekł spojrzeniem w bok. Na krótką chwilę, co nie uszło uwagi Domenica, jego twarz przybrała wyraz głupiej, okrutnej chytrości.
Unieśli głowy, słysząc gong wzywający na posiłek.
- Daj spokój. - Linus chwycił brata za ramię i pociągnął w stronę sali jadalnej. - Widzisz, że on nawet gadać do rzeczy nie potrafi.
- Wcale nie jestem pewien, czy to naprawdę idiota - zaprotestował Domenic. - Jest w nim coś dziwnego, coś, co mnie niepokoi... A poza tym - zachichotał cicho - ciekawi mnie, skąd się wzięło jego przezwisko. Może od ptaków, które tak lubi karmić, a może...
- No? - ponaglił go starszy chłopiec zaciekawiony i jednocześnie już odrobinę zirytowany.
- Avicularia, czyli po okcytańsku ptasznik, to drapieżny pająk, który poluje nocą. Swoje ofiary paraliżuje jadem.
Linus skrzywił się. Poniewczasie zawsze żałował, że dawał się wciągać w spekulacje brata. Niewiele znajdował w nich sensu, a Domenic pod wieloma względami był strasznym dziwakiem. Odprowadziło ich spojrzenie oczu błyszczących w głębi czarnego kaptura.
Sala jadalna zamku była wielka i chłodna. U sufitu wisiało czterdzieści tarcz herbowych tanabryjskiego rycerstwa - ozdoba tyleż pouczająca, co zbędna. Nikt nie zwracał na nie uwagi, tak jak nikt nie interesował się ponurymi rodzinnymi portretami, ani nawet przykurzonym gobelinem, na którym znudzona nimfa przez dwa ostatnie stulecia uwodziła jasnowłosego i obojętnego flecistę.
Od dziesięciu lat, czyli od śmierci pani na Mandracourt, posiłki w tej sali przypominały żałobną stypę. Biesiadnicy jedli w milczeniu, pracowicie obracając sztućcami, nie patrząc na towarzyszy stołu. Ten posiłek w niczym nie różnił się od typowych, mimo że gościli na obiedzie Silvestre Turibiego. Chudy jak grochowa tyka plenipotent Jordanów zajął miejsce obok gospodarza. Od lat cierpiał na dolegliwości żołądka, które pozwalały mu spożywać jedynie lekkostrawne dania. Jadł więc tłuczone ziemniaki bez żadnej okrasy i gotowaną cebulę, obficie popijając wodnistym piwem. Nabierał na łyżkę kolejne kęsy, po czym pakował je do ust z metodycznością sługi, który dorzuca drew do kominka, a jego łysina błyszczała od potu, jakby proces przeżuwania był dla niego niezwykłym wysiłkiem.
Ciekawe, co ojciec sprzedał tym razem, myślał Domenic, pochylając się nad swoim talerzem. Wysokie Łąki? A może las? I ciekawe, jakiego znowu szemranego czarnoksiężnika czy maga opłaca. Tak czy inaczej, biedny Linus znów jest wściekły. On utratę każdego skrawka naszej ziemi przeżywa tak, jakby odcinano mu kawałek ciała.
Miejsce naprzeciw niego pozostało puste. Starał się nie patrzeć w tamtą stronę, a gdy usłyszał gniewny pomruk, zgarbił się, wciągając głowę w ramiona. Wiedział, że ojciec jest wściekły i że wściekłość tę wyładuje na którymś z synów. Prawdopodobnie właśnie na nim.
- Domenicu?
Drgnął i wyprostował się. Ojciec spoglądał na niego spod krzaczastych brwi. Jego twarz przypominała groteskową maskę, bo prawy kącik ust unosił się w lekkim uśmiechu, a lewy opadał smutno. Trzy lata temu don Albert Jordan, pan na Mandracourt, rozgniewał się na swego młodszego syna i bił go tak długo, aż sam bez ducha upadł na podłogę. Przez kilka dni leżał w łóżku, bełkocząc coś bez sensu, niezdolny nawet podnieść się o własnych siłach. Wrócił do zdrowia, jednak lewa połowa jego ciała nigdy nie odzyskała pełnej sprawności. Rysy twarzy z tej strony miał obwisłe, dłoni nie potrafił zacisnąć w pięść, a nogą, choć starał się to ukryć, odrobinę powłóczył.
- Czy uporządkowałeś już moje notatki?
- Tak, ojcze.
- Tak... szybko? - Albert Jordan przeciągnął te dwa słowa, nadając im ton groźby.
Domenic milczał. Żadna odpowiedź nie wydawała się teraz właściwa. Ale oczywiście milczenie także nie było dobrym rozwiązaniem.
- Odpowiadaj, kiedy do ciebie mówię.
- Potrafię pracować bardzo szybko - odparł i spojrzał ojcu w oczy. Nie hardo, nie z wyzwaniem, a po prostu pogodzony z tym, co się za chwilę stanie.
Mężczyzna gwałtownie odsunął krzesło, wstał i podszedł do syna.
- Widziałem w twoich oczach diabła - szepnął, pochylając się nad nim. - Dzisiaj wyjrzał już trzy razy. Pierwszy raz rano w pracowni, dokładnie o wpół do ósmej. Drugi, gdy mijałeś mnie w korytarzu, kwadrans po dziesiątej. I trzeci przed chwilą.
- Ojciec pomylił się co najmniej raz - powiedział chłopiec spokojnie, bo teraz jego słowa nie miały już i tak żadnego znaczenia. - Kwadrans po dziesiątej diabeł poszedł zjeść śniadanie.
Albert Jordan uniósł prawą, sprawną rękę i uderzył go na odlew w twarz. Przez moment Domenic miał wrażenie, że głowa spadnie mu z ramion jak ułamana makówka. Zacisnął zęby i czekał na kolejny cios. Tym razem dostał prosto w nos. Gdy oszołomiony bólem chwytał w usta powietrze wraz z krwią, ojciec złapał go za włosy i przysunął jego czoło do stołu, najwyraźniej gotów wyrżnąć nim w półmisek z mięsem. Różowobrązowe plastry dziczyzny z jednej strony otoczone były warstwą ściętego sosu, a z drugiej powiększają...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl