• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Wydawnictwo Znak rozstrzyga ogłoszony w 1997 r. konkurs na powieść lub zbiór opowiadań.

     

    Zostały nagrodzone prace następujących autorów:

     

    Madame Antoniego Libery – I nagroda

    Kuracja Jacka Głębskiego – II nagroda

    Słowa obcego Bronisława Świderskiego – II nagroda

     

     

    Prace oceniało jury w składzie:

     

    Czesław Apiecionek, Jan Błoński (przewodniczący), Paweł Huelle, Jerzy Jarzębski, Olga Tokarczuk.

    Wszystkie nagrodzo­ne książki zostały opublikowane.

     

    Konkurs, którego pierwszą edycję obecnie zamknęliśmy, będzie cyklicznie organizowany przez nasze wydawnictwo. Zaprasza­my do udziału w nim wszystkich zainteresowanych publikacją swojej powieści w Znaku.

     

     

    ANTONI LIBERA (ur. 1949) ukończył studia na Uniwersytecie Warszawskim. Od lat zajmuje się twórczością Samuela Becketta, przekładając ją na polski i wystawiając w teatrze w kraju i za granicą. Jego pierwsza powieść jest ironicznym „portretem artysty z czasów młodości” na tle peerelowskiej rzeczywistości schyłku lat sześćdziesiątych. Narrator opowiada o swoich „latach nauki” i o fascynacji starszą od niego, piękną, tajemniczą kobietą. Jest to zarazem opowieść o potrzebie marzenia, o wierze w siłę Słowa i o naturze mitu.

     

    „Zajrzałam do Madame o czwartej po południu. Nad ranem byłam już po lekturze całości. Od tej książki nie można się oderwać!.

    Małgorzata Musierowa

     

    Madame... to pierwsza od niepamiętnych czasów powieść, którą czytałem płonąc naiwną ciekawością...

    co będzie dalej?”

    Tomasz Burej

     

    „Madame... ma niemałe szansę, aby w polskiej prozie stać sil trwałym i ważnym punktem odniesienia.”

    Zbigniew Mentze

     

    „Jestem urzeczony nie tylko sprawnością pióra, lecz przede wszystkim wyobraźnią literacką i umiejętnością zbudowania niezwykłego klimatu emocjonalnego. Czytanie takich książek to przyjemność, przyjemność, przyjemność..

    Andrzej Rostocki

     

    „Sensacja w Polsce... rzecz znakomicie napisana i zmuszająca do myślenia. Można ją czytać naraz jako thriller, fascynująca historię miłosną, a także jako komiczną powieść politycznej i społeczną satyrę. Spełniając bardzo wysokie standardy artystyczne, daje głęboki wgląd w rozmaite dziedziny i sprawy - od psychologii wieku młodzieńczego po ideologiczną klęskę komunizmu..

    Stanisław Barańczak (o wydaniu amerykańskim)

     

    Powieść nominowana do Nagrody Nike’99 i uhonorowana Nagrodą im. Andrzeja Kijowskiego (1999). Ukazała się w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii (Farrar, Straus & Giroux) i na Węgrzech (Europa), a obecnie tłumaczona jest na kolejne języki, m.in. na niemiecki, włoski, hiszpański i szwedzki. W Polsce stała się już bestsellerem.

     

     

     

                 

     

     

    antoni libera

    madame

     

     

     

     

    wydanie drugie

    przejrzane

     

     

    wydawnictwo

    znak

    kraków

    2001

     

    Opracowanie graficzne Witold Siemaszkiewicz

    Zdjęcie Autora na okładce: Fot. Dorys

    Redakcja

    Agnieszka Kołakowska

    Korekta

    Małgorzata Biernacka

    Barbara Poźniakowa

    Łamanie

    Piotr Poniedziałek

    Fundator nagród w konkursie Wydawnictwa Znak

    BankBPH

    Bank, który myśli o Tobie

    Patronat prasowy

     

     

    © Copyright by Antoni Libera, 1998,2001 ISBN83-240-0016-X

    Zamówienia: DZIAŁ HANDLOWY

    30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

    Bezpłatna infolinia: 0800-130-082

    Zapraszamy też do naszej księgarni internetowej:

    Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, Kraków 2001. Wydanie III, dodruk. Druk: Drukarnia Wydawnictw Naukowych, ul. Żwirki 2, Łódź.

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    Nie mów: Jak to jest, że dni dawne

    były lepsze niż te co są teraz?

    Bo nie z mądrości zapytujesz o to.

    Eklezjasta,7, 10

     

     

    Romansopisarz powinien dążyć nie do tego, by opisywać wielkie wydarzenia,

    lecz by małe czynić interesującymi.

    Arthur Schopenhauer

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    ROZDZIAŁ PIERWSZY

     

     

     

    Dawniej to były czasy!

     

    Przez wiele lat nie opuszczało mnie wrażenie, że urodziłem się za póź­no. Ciekawe czasy, niezwykłe wydarzenia, fenomenalne jednostki - wszyst­ko to, w moim odczuciu, należało do przeszłości i raz na zawsze się skoń­czyło.

    W okresie mojego najwcześniejszego dzieciństwa, w latach pięćdzie­siątych, „wielkimi epokami” były dla mnie, przede wszystkim, czasy nie­dawnej wojny, a także - poprzedzające je lata trzydzieste. Te pierwsze jawiły mi się jako wiek heroicznych, wręcz tytanicznych zmagań, w któ­rych ważyły się losy świata, drugie zaś jako złoty wiek wolności i beztroski, gdy świat, jakby opromieniony łagodnym światłem zachodzącego słońca, pławił się w rozkoszach i niewinnych szaleństwach.

    Później, gdzieś z początkiem lat sześćdziesiątych, kolejną „wielką epo­ką” stał się dla mnie, niespodzianie, dopiero co miniony okres stalinow­ski, w którym żyłem już wprawdzie, lecz byłem zbyt mały, by świadomie doświadczyć jego złowrogiej potęgi. Oczywiście, doskonale zdawałem so­bie sprawę, że - podobnie jak wojna - był to okres koszmarny, czas jakie­goś zbiorowego obłędu, upadku i zbrodni, niemniej, właśnie przez tę skraj­ność, kazał się on widzieć jako czas wyjątkowy, zgoła niesamowity. I było mi osobliwie żal, że ledwo się o niego otarłem, że nie zdążyłem się weń zagłębić, skazany na perspektywę dziecinnego wózka, pokoju czy ogródka na peryferiach miasta. Z najdzikszych orgii i rzezi, uprawianych i doko­nywanych przez ówczesną władzę, z szaleńczych i opętańczych transów, w które popadało tysiące ludzi, z całego tego gigantycznego zgiełku, wrza­wy i majaczenia na jawie dochodziły mnie zaledwie niewyraźne echa, któ­rych sensu najzupełniej nie pojmowałem.

    Moje poczucie spóźnienia dawało o sobie znać w najprzeróżniejszych kontekstach i wymiarach. Nie ograniczało się tylko do sfery dziejowej, pojawiało się również przy innych okazjach, w skalach o wiele mniejszych, wręcz miniaturowych.

    Oto rozpoczynam naukę gry na fortepianie. Moją nauczycielką jest starsza, dystyngowana pani z ziemiańskiej rodziny, po studiach pianistycz­nych w Paryżu, Londynie i Wiedniu jeszcze w latach dwudziestych. I już od pierwszej lekcji zaczynam wysłuchiwać, jak to kiedyś było wspaniale, a teraz jest beznadziejnie - jakie były talenty i jacy mistrzowie, jak szybko się uczono i rozkoszowano muzyką.

    - Bach, Beethoven, Schubert, a nade wszystko Mozart, ten istny cud natury, wcielona doskonałość, zapewne postać Boga! Dzień, w którym przyszedł na świat, winien być czczony na równi z narodzinami Chrystu­sa! Zapamiętaj to sobie: dwudziesty siódmy stycznia tysiąc siedemset pięć­dziesiątego szóstego. Teraz nie ma już takich geniuszy. W ogóle teraz muzyka... Ech, co tu wiele mówić! Nicość, pustynia, ugór!

    Albo inny przykład. Interesują mnie szachy. Po kilku latach samodziel­nych praktyk w domu zapisuję się do klubu, żeby rozwinąć swoje umie­jętności. Instruktor, zdegradowany przedwojenny inteligent, nie stronią­cy obecnie od kieliszka, ćwiczy z nami - kilkuosobową grupką młodocia­nych adeptów - rozmaite debiuty i końcówki, i pokazuje, „jak się gra” taką to a taką partię. Wtem, po wykonaniu jakiegoś posunięcia, przerywa pokaz - a zdarza się to dość często - i zadaje pytanie:

    - Wiecie, kto wymyślił ten ruch? Kto pierwszy raz zagrał w ten sposób? Naturalnie nikt nie wie, a naszemu instruktorowi o nic innego nie

    chodzi. Przystępuje więc do tak zwanej ogólnokształcącej dygresji:

    - Capablanca. W 1925 roku, na turnieju w Londynie. Mam nadzieję, że wiecie, kto to był Capablanca...

    - No... mistrz - bąka ktoś z nas.

    - Mistrz! -wyśmiewa tę mizerną odpowiedź nasz instruktor-mistrzem to i ja jestem. To był ARCY-mistrz! Geniusz! Jeden z największych sza­chistów, jakich nosiła ta ziemia. Wirtuoz gry pozycyjnej! Teraz nie ma już takich szachistów. Nie ma takich turniejów. W ogóle szachy zeszły na psy.

    - No a Botwinnik, Petrosjan, Tal? - próbuje ktoś oponować, wymie­niając aktualne w owym czasie sławy sowieckie.

    Na twarzy naszego instruktora pojawia się grymas niewymownej dez­aprobaty, po czym popada on w posępną zadumę.

    - Nie, nie - mówi wreszcie krzywiąc się z niesmakiem, który graniczy ze wstrętem - to nie to! To nie ma nic wspólnego z tym, jak kiedyś gry­wano w szachy i kim kiedyś byli szachiści. Lasker, Alechin, Reti, o, to byli giganci, tytani, obdarzeni prawdziwą iskrą bożą. Kapryśni, spontanicz­ni, pełni polotu, dowcipu. Renesansowe typy! I szachy rzeczywiście były królewską grą! A teraz... Ech, szkoda gadać! Zawody nakręconych robotów.

    I jeszcze inna dziedzina: góry, wycieczki górskie. Mam może trzyna­ście lat i pewien przyjaciel rodziców, alpinista starej daty, zabiera mnie ze sobą w Tatry, na prawdziwą górską wyprawę. Bywałem już wcześniej w Za­kopanem, lecz moje turystyczne doświadczenie ogranicza się ledwie do mieszkania w wygodnych letniskowych pensjonatach i spacerowania ścież­kami dla „ceprów” po dolinach i halach. Tym razem mam mieszkać w prawdziwym schronisku i iść w prawdziwe góry. Istotnie, lądujemy z mo­im wytrawnym przewodnikiem w samym sercu Tatr, w jednym ze zna­nych, a nawet legendarnych ośrodków PTTK. Śpimy nieźle: w zarezerwo­wanej przezornie - z odpowiednim wyprzedzeniem - „dwójce”. Znacz­nie gorzej jest już jednak z jedzeniem: czekamy na posiłki w tasiemcowych kolejkach. To samo powtarza się przy korzystaniu z urządzeń sanitarnych. Wreszcie, pokonawszy te wszystkie przeszkody i niedogodności, wyrusza­my na upragniony szlak - na spotkanie z mityczną przestrzenią i maje­statem milczących masywów. Lecz oto upragnioną ciszę i pustkę coraz to zakłóca jakaś rozkrzyczana i rozbrykana wycieczka szkolna, a kontempla­cję otchłani, otwierającej się na szczytach i turniach, udaremniają śpiewy i harce zorganizowanych grup turystycznych z rajdu „szlakiem Lenina”. I mój wytrawny przewodnik - w starym, ciemnozielonym skafandrze, w brązowych spodniach z grubego sztruksu o nogawkach sięgających nieco poniżej kolan i tam ściągniętych specjalnymi paskami, w wełnianych skar­petach w kratę ściśle opasujących łydki i w schodzonych, lecz dobrze za­chowanych, francuskich wibramach, przysiadłszy z fasonem na skale, za­czyna z goryczą w te słowa:

    - Nie ma już gór! Nie ma już taternictwa! Nawet i to wykończyli! Nie można zrobić kroku, by się nie natknąć na tę cholerną stonkę. Masowa turystyka! Kto to widział! Przecież to nie ma żadnego sensu. Gdy j a cho­dziłem w góry, przed wojną, ma się rozumieć, inaczej to wyglądało. Przy­jeżdżałeś; ze stacji szedłeś naprzód na zakupy: kasza, makaron, boczek, herbata, cukier, cebula. Nie było to wybredne, lecz za to tanie i pewne. Następnie: do Roztoki lub do Morskiego Oka. Pieszo lub autobusem, ale nie pekaesem, lecz takim małym, prywatnym, odkrytym samochodem, co jeździł, kiedy chciał, gdy zebrali się chętni. W schronisku „na Rozto­ce” rodzinna atmosfera. A przede wszystkim pusto. Najwyżej piętnaście osób. Z tej bazy wypadowej robiło się wycieczki, nawet i kilkudniowe. Sypiało się po szałasach, a wyżej, w kolebach skalnych... Bo o co w tym wszystkim chodzi? O samotność i ciszę. O „sam na sam” z żywiołem i z własnymi myślami. Idziesz i jesteś sam, jak pierwszy człowiek na świe­...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl