-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->DAVID MOODYAMOKPrzekładMAŁGORZATA STRZELECCZWARTEKISimmons, dyrektor regionalny sieci dyskonta, włożył resztę do kieszeni, starannie złożył gazetę iwsunął ją pod pachę. Szybko zerknął na zegarek, po czym wyszedł ze sklepu i ponownie dołączyłdo tłumu anonimowych zakupowiczów oraz urzędników tłoczących się na chodnikach centrummiasta. Idąc, w myślach przeglądał terminarz. O dziesiątej cotygodniowe zebranie w dzialesprzedaży służbowe spotkanie z Jackiem Staynesem o jedenastej, lunch z dostawcą o wpół dodrugiej...Zatrzymał się, kiedy ją zobaczył. Początkowo była tylko kolejną twarzą na ulicy - nijaką,niepozorną i tak samo dla niego nieistotną jak cała reszta. Ale ta kobieta miała w sobie coś, cobudziło niepokój. Po chwili mu zniknęła, pochłonął ją tłum. Simmons rozglądał się nerwowo;desperacko szukał jej wśród falującej, pospiesznie opływającej go masy ludzkiej. O, znowu ona.Na ułamek sekundy ujrzał ją w przerwie między sylwetkami; zmierzała w jego stronę. Była niska,najwyżej metr pięćdziesiąt wzrostu; szła zgarbiona w czerwonym, wyblakłym płaszczuprzeciwdeszczowym. Przezroczysty plastikowy kaptur osłaniał jej sztywne, siwe włosy. Patrzyłaprzed siebie przez grube soczewki okularów w szerokich oprawkach. Mogła mieć co najmniejosiemdziesiątkę, więc czemu tak go przeraziła? Musiał działać szybko, zanim znowu mu zniknie.Nie mógł ryzykować, że straci ją z oczu. Wreszcie po raz pierwszy pochwycił jej wzrok inatychmiast zrozumiał, że musi to zrobić. Nie miał wyboru. Musiał to zrobić - i to od razu.Upuszczając gazetę, aktówkę i parasol, Simmons przepchnął się przez tłum, wyciągnął ręce i złapałją za szerokie klapy płaszcza. Nim zdążyła zareagować, obrócił nią niemal o sto osiemdziesiątstopni i pchnął w stronę budynku, z którego właśnie wyszedł. Jej kruche ciało niewiele ważyło,więc kobieta dosłownie przefrunęła nad chodnikiem, ledwie dotykając stopami ziemi, uderzyła wgrubą szybę wystawy sklepowej i odbiła się od niej. Oszołomiona bólem, zaskoczona, leżała twarząna zimnym, zalanym deszczem chodniku, zbyt przerażona, żeby się ruszyć. Simmons przepchnąłsię do niej, roztrącając grupkę zatroskanych przechodniów, którzy zatrzymali się, aby jej pomóc.Ignorując ich gniewne protesty, pociągnął ją, zmuszając, by wstała, i znów pchnął na witrynę; gdypo raz drugi z trzaskiem uderzyła w szybę, jej głowa bezwładnie opadła do tyłu.-Co, do cholery, wyprawiasz, kretynie?! - krzyknął wstrząśnięty przechodzień, odciągającSimmonsa za rękaw płaszcza.Simmons wyrwał się mężczyźnie. Potknąwszy się, wylądował na czworakach w kanaleściekowym. Nadal miał przed oczami tę kobietę. Widział ją między nogami ludzi tłoczących sięwokół niej.Nieświadomy krzyków i wrzasków protestu dzwoniących mu w uszach, szybko wstał, podniósł zchodnika swój parasol i poprawił zjeżdżające mu z nosa okulary w drucianych oprawkach.Trzymając przed sobą parasol jak karabin z nastawionym bagnetem, znowu ruszył na kobietę.-Proszę... - błagała, kiedy zatopił ostry metalowy szpic w jej wnętrznościach, a potemwyszarpnął.Osunęła się po szybie, ściskając ranę, a oszołomiony, pełen niedowierzania tłum natychmiastpochłonął napastnika. Mimo zamieszania Simmons widział, jak uginają się pod nią nogi, jak ciężkopada na ziemię, a krew tryska z głębokiej rany w jej boku.-Świr - wrzasnął mu ktoś do ucha.Simmons obrócił się gwałtownie i spojrzał na człowieka, który to powiedział, jezu Chryste,następny! Ten też był jak ta staruszka. I jeszcze jeden, i jeszcze... Wszyscy stali teraz wokół niego.Patrzył bezradnie na morze wściekłych twarzy. Wszystkie były takie same. I nagle wszystkie stałysię dla niego groźne. Wiedział'; że jest ich zbyt wielu, aby z nimi walczyć. Zdesperowany zacisnąłdłoń i pięścią uderzył w twarz najbliżej stojącego. Kiedy nastolatek zatoczył się pod wpływemnagłego ciosu i padł na ziemię, horda postaci w mundurach przebiła się przez tłum, przewróciłaSimmonsa i z całą siłą przycisnęła do ziemi.1Wariat. Niech to szlag, widziałem już różne rzeczy w tym mieście, ale nigdy czegoś takiego. Tobyło ohydne. Aż zrobiło mi się niedobrze. Chryste, zjawił się nie wiadomo skąd i kobieta nawet niemiała szans. Biedna starowina. Teraz facet stoi w tłumie, który ma przewagę pięćdziesięciu dojednego, a mimo to próbuje walczyć. Pełno tu świrów. Na szczęście dla kobiety, policji też tupełno. Dwóch mundurowych już się nią zajmuje, próbują zatrzymać krwawienie. Trzech innychdopadło gościa, który ją załatwił, i teraz odciągają go na bok.Cholera, za trzy dziewiąta. Znowu się spóźnię do pracy, ale nie mogę się ruszyć. Ugrzęzłem w tymcholernym tłumie. Ludzie tak się stłoczyli, że nie mogę zrobić kroku ani w tył, ani w przód. Będęmusiał poczekać, aż zaczną się przesuwać, nie wiadomo, ile to potrwa. Zjawiło się jeszcze więcejpolicjantów i próbują zaprowadzić porządek. Żałosne próby; można było się spodziewać, że ludzieokażą trochę szacunku, ale gdzie tam, ludzie jak to ludzie. Wystarczy małe zamieszanie na ulicy, ajuż wszyscy zatrzymują się, żeby popatrzeć na cyrk.Wreszcie zaczynamy się przesuwać. Nadal widzę tamtego gościa, jak go prowadzą do policyjnejfurgonetki stojącej po drugiej stronie ulicy. Kopie i wrzeszczy jak zasmarkany gówniarz. Jestkompletnie roztrzęsiony. Sądząc po odgłosach, jakie wydaje, można pomyśleć, że to jegozaatakowano.Wiem, jestem parszywym leniem. Wiem, że powinienem bardziej się starać, ale po prostu mi towisi. Nie jestem głupi, ale nic nie poradzę, że czasem zwyczajnie mam wszystko gdzieś.Powinienem popędzić przez Millennium Square prosto do biura, ale to za duży wysiłek jak na takwczesną porę. Ruszam spacerkiem i docieram na miejsce kwadrans po dziewiątej. Próbowałem sięprzemknąć, ale było nieuniknione, że ktoś mnie przyuważy. Tylko czy to koniecznie musiała byćTina Murray? Wiecznie skwaszona pani niewolników, bezlitosna jędza znana jako szefowa. Stoiteraz za moimi plecami i patrzy, jak pracuję. Myśli, że nie wiem, że tam jest. Naprawdę jej niecierpię. Właściwie to nie znam nikogo, kogo nie cierpiałbym bardziej od Tiny. Nie jestemgwałtownym facetem, nie lubię konfrontacji i sama myśl o uderzeniu kobiety odrzuca mnie, alebywają chwile, kiedy z radością przyłożyłbym jej prosto w gębę.-Wisisz mi kwadrans - szydzi tym swoim paskudnym, marudnym głosikiem.Odsuwam się na krześle i powoli odwracam do niej. Zmuszam się do uśmiechu, chociaż taknaprawdę mam ochotę splunąć. Stoi naprzeciw mnie ze skrzyżowanymi ramionami, żuje gumę i siękrzywi.-Dzień dobry, Tino - odpowiadam, starając się zachować spokój; wolę, żeby nie wiedziała,że mnie wkurzyła, nie chcę jej dać tej satysfakcji. - Jak się masz?-Możesz albo skrócić lunch, albo zostać dłużej po godzinach - warczy. - Twój wybór, jak tonadrobisz.Wiem, że tylko pogorszę sprawę, ale nie mogę się powstrzymać. Powinienem trzymać gębę nakłódkę i zaakceptować fakt, że jestem po przegranej stronie, ale nie mogę znieść myśli, że ta podłababa uważa, że panuje nad sytuacją. Wiem, tylko pogarszam sprawę, ale nie potrafię siępowstrzymać. Muszę coś powiedzieć.-A co z wczorajszym rankiem? - pytam.Zmuszam się, by spojrzeć w jej wredne, podłe oczka. Nie jest uszczęśliwiona. Przestępuje z nogina nogę, żując gumę jeszcze szybciej i gwałtowniej. Jej szczęki ruszają się w zapamiętałym rytmie.Wygląda jak przeżuwająca krowa. Cholerne cielę.-Co z wczorajszym rankiem? - warczy.-No więc - zaczynam tłumaczyć, bardzo się starając, aby nie mówić tonem wyższości - o ilepamiętasz, wczoraj przyszedłem dwadzieścia minut wcześniej i od razu siadłem do pracy. Jeśli [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl