• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Amy Tan

    Córka nastawiacza kości

     

    Składam gorące podziękowania mojej serdecznej przyja­ciółce i redaktorce, wspaniałej i nieżyjącej już Faith Sale. Ku memu zdumieniu, zawsze potrafiła uchwycić różnicę między tym, co próbowałam, a tym, co chciałam napisać. Obiecała mi pomóc przebrnąć przez tę książkę i choć zmarła, zanim zdążyłam skończyć, głęboko wierzę, że dotrzymała obietnicy.

    Obowiązki redaktora przejęła Molly Giles, moja nauczy­cielka pisarskiego rzemiosła i długoletni doradca. Wskrzesiła tę książkę, podczas gdy ja bałam się odwracać kolejne stroni­ce. Dziękuję, Molly, za twoje bystre oko i czujne ucho, a także za sugestie, które zawsze okazywały się zgodne z moimi in­tencjami. Jestem ci również wdzięczna za dużą dozę optymi­zmu w czasie, który obie możemy uznać za bardzo trudny.

    Miałam ogromne szczęście korzystać z pomocy, życzliwo­ści i opieki Lou i Grega, cennych wskazówek Sandry Dijkstra, Anny Jardine i Aimée Taub, a także duchowego wsparcia, ja­kie znalazłam w afiszach informujących o pomocy dla star­szych ludzi, świadczonej przez opiekunów AOL.

    Zrządzeniem losu podczas pisania ostatecznej wersji w su­kurs przyszły mi dwie współpracownice. Serce tej historii na­leży do mojej babci, głos do matki. Wszystko, co dobre, jest ich zasługą. Przyrzekłam im już, że następnym razem będę się lepiej starać.

    Oto rzeczy, które na pewno są prawdziwe:

    Nazywam się LuLing Liu Young. Moi mężowie nazywa­li się Pan Kai Jing i Edwin Young, ale obaj już odeszli, za­bierając ze sobą nasze tajemnice. Moją córką jest Ruth Luyi Young. Urodziła się w Roku Wodnego Smoka, a ja w Roku Ognistego Smoka. Jesteśmy więc takie same, lecz z zupełnie różnych powodów.

    Wiem o tym wszystkim, jednak nie potrafię sobie przy­pomnieć pewnego imienia. Tkwi w najdalszych zakamar­kach mojej pamięci, do których nie potrafię dotrzeć. Setki razy wracałam do tamtego ranka, kiedy Droga Ciocia na­pisała je dla mnie. Miałam wówczas zaledwie sześć lat, ale byłam już dość bystra. Umiałam liczyć. Umiałam czytać. Zapamiętywałam wszystko, a oto, co zapamiętałam z tam­tego zimowego poranka.

    Chciało mi się jeszcze spać i wciąż leżałam w k’ang na cegłach, które dzieliłam z Drogą Ciocią. Przewód komino­wy, ogrzewający nasz pokoik, sięgał najdalej od pieca we wspólnym pokoju, więc cegły pode mną dawno już wysty­gły. Poczułam, że ktoś szarpie mnie za ramię. Kiedy otwo­rzyłam oczy, Droga Ciocia zaczęła coś pisać na skrawku papieru, który mi po chwili pokazała.

    -              Nic nie widzę - poskarżyłam się. - Jest za ciemno.

    Sapnęła zniecierpliwiona, odłożyła papier na niską szafkę i ponagliła mnie gestem, dając mi do zrozumienia,

    że powinnam wstać. Rozpaliła w piecyku do gotowania wody, a gdy zaczął dymić, obwiązała sobie nos i usta sza­lem. Do dzbanka nalała wody do mycia twarzy i kiedy wo­da zawrzała, rozpoczął się nowy dzień. Droga Ciocia wyszo­rowała mi twarz i uszy. Rozdzieliła moje włosy i rozczesała grzywkę. Zwilżyła kosmyki sterczące jak nogi pająka. Po­tem zebrała włosy w dwa pęki, które zaplotła w warkocze. Jeden związała czerwoną wstążką, drugi zieloną. Potrzą­snęłam głową, a warkocze zakołysały się niczym uszy we­sołych pałacowych psów. Droga Ciocia pociągnęła nosem, jak gdyby też była psem, który zastanawia się: co tak ład­nie pachnie? Właśnie tak wymawiała moje przezwisko - Piesek. W ten sposób mówiła.

    Zamiast głosem porozumiewała się posapywaniem, westchnieniami, prychnięciami w różnym rytmie. Mówiła mi o rozmaitych rzeczach za pomocą grymasów i pomru­ków, marszcząc brwi, rzucając krótkie spojrzenia. Pisała

    o              świecie na mojej małej przenośnej tablicy. Poczerniały­mi dłońmi pokazywała mi też różne obrazy. Wychowywa­łam się w otoczeniu bezgłośnego i wyrazistego języka - mowy rąk, twarzy i kredy.

    Zwijała włosy w ciasny węzeł tuż przy skórze, ja tym­czasem bawiłam się jej szkatułką ze skarbami. Wyjęłam śliczny grzebień z kości słoniowej, na którego końcach by­ły wyrzeźbione koguty. Droga Ciocia urodziła się pod zna­kiem Koguta.

    -              Włóż - zażądałam, trzymając ozdobę w wyciągniętej dłoni. - To ładne.

    Byłam jeszcze na tyle mała, by wierzyć, że źródłem piękna są rzeczy, i chciałam, żeby Matka była jej bardziej przychylna. Droga Ciocia pokręciła jednak głową. Zdjęła szal, pokazała na swoją twarz i ściągnęła brwi. Po co mi piękność? - mówiła w ten sposób.

    Grzywka, opadała jej do samych brwi, tak samo jak mnie. Włosy z tyłu były związane i spięte srebrną szpilką. Miała brzoskwiniowe czoło, szeroko osadzone oczy i pełne policzki, zwężające się ku pulchnemu nosowi. Tak wyglą­dała górna część jej twarzy. Była jeszcze dolna.

    Jej poczerniałe opuszki migały jak skaczące płomie­nie. Zobacz, co zrobił ogień.

    Nie uważałam, by była brzydka, w przeciwieństwie do innych członków rodziny.

    Kiedyś usłyszałam, jak Matka powiedziała:

    -              Aj-ja, nawet demon wyskoczyłby ze skóry, gdyby ją zobaczył.

    Kiedy byłam mała, lubiłam dotykać palcami ust Dro­giej Cioci. Stanowiły dla mnie zagadkę. Połowa była szorstka i nierówna, a połowa gładka i zawsze zamknięta. Wnętrze prawego policzka było sztywne jak wyprawiona skóra, a lewego wilgotne i miękkie. W miejscach poparzeń z dziąseł wypadły zęby. Język przypominał spieczony ko­rzeń. Nie mogła kosztować smaku przyjemności życia: sło­nego ani gorzkiego, kwaśnego ani cierpkiego, ostrego, słodkiego ani tłustego.

    Nikt poza mną nie rozumiał mowy Drogiej Cioci, więc musiałam powtarzać na głos wszystko, co chciała powie­dzieć. Tak naprawdę nie wszystko, bo nie powtarzałam na­szych sekretnych opowieści. Często mówiła mi o swoim oj­cu, Sławnym Nastawiaczu Kości z Ust Góry, o jaskini, gdzie znaleźli smocze kości, które były święte i mogły ule­czyć każdy ból z wyjątkiem bólu zasmuconego serca.

    -              Opowiedz mi jeszcze raz - powiedziałam tamtego ranka, chcąc posłuchać historii o tym, jak poparzyła sobie twarz i została moją piastunką.

    Byłam połykaczką ognia - zaczęły mówić jej ręce i oczy. Setki ludzi przychodziły obejrzeć moje występy na rynku. Wrzucałam sobie do ust jak do kociołka na ogniu kawałki su­rowej wieprzowiny, dodawałam papryczki i pastę fasolową, mieszałam, a potem częstowałam ludzi kąskami takiej potra­wy. Kiedy mówili: „Pyszne!”, otwierałam usta jak sakiewkę, żeby wrzucali do nich miedziaki. Ale pewnego dnia połknęłam ogień, a on wrócił, żeby połknąć mnie. Postanowiłam wtedy, że nie chcę już być garnkiem, więc zostałam twoją piastunką.

    Śmiałam się i klaskałam w dłonie, bo ta zmyślona opo­wieść podobała mi się najbardziej. Poprzedniego dnia Droga Ciocia powiedziała mi, że przyglądała się, jak z nie­ba spada nieszczęśliwa gwiazda, która po chwili wpadła jej do ust i poparzyła twarz. Dzień wcześniej natomiast mówiła, że zjadła coś, co - jak sądziła - było ostrą potrawą z Hunanu, a okazało się używanym do gotowania węglem.

    Koniec z opowiadaniem, oświadczyła Droga Ciocia, po­ruszając szybko dłońmi. Już prawie czas na śniadanie, a wcześniej musimy się pomodlić. Wzięła z szafki tamten skrawek papieru, złożyła go na pół i wsunęła za wyściółkę buta. Włożyłyśmy ocieplane zimowe ubrania i wyszłyśmy na zimny korytarz. W powietrzu unosiła się woń palonego węgla z innych skrzydeł domu. Zobaczyłam Starego Ku­charza, który wytężał siły, żeby obrócić korbę przy studni. Słyszałam, jak jeden z lokatorów wrzeszczy na leniwą sy­nową. Minęłam pokój, który z Matką dzieliła moja siostra, GaoLing - obie jeszcze spały. Pobiegłyśmy do wychodzą­cego na południe pokoiku, naszej kapliczki przodków. Na progu Droga Ciocia posłała mi ostrzegawcze spojrzenie. Zachowuj się przyzwoicie. Zdejmij buty. W samych pończo­chach stanęłam na zimnych szarych płytach. Lodowaty chłód natychmiast przeszył moje stopy, pomknął w górę po nogach, przebiegł przez całe ciało i na koniec kapnął z nosa. Zaczęłam drżeć.

    Ściana naprzeciw mnie była zawieszona zwojami z wy­pisanymi dwuwierszami - podarunkami od różnych uczo­nych, którzy używali naszego tuszu od dwustu lat. Nauczy­łam się kiedyś czytać jeden wymalowany wiersz: „Cienie ryb mkną w dół rzeki”, co oznaczało, że nasz tusz jest ciemny, piękny i łagodnie spływa na papier. Na długim stole ołtarza stały dwie figurki, Boga Długowieczności, z długą, białą jak wodospad brodą, i Bogini Miłosierdzia,

    o              spokojnej, pozbawionej trosk twarzy. Jej czarne oczy by­ły utkwione w moich. Droga Ciocia mówiła, że tylko ona wysłuchiwała żalów i życzeń kobiet. Wokół figurek umiesz­czone były tablice przodków rodu Liu z wyrzeźbionymi w drewnie imionami. Droga Ciocia powiedziała, że nie ma tu wszystkich moich przodków, lecz tylko ci, których rodzi­na uważała za najważniejszych. Tablice tych mniej znaczą­cych oraz kobiet spoczywały w kufrach albo zupełnie

    o              nich zapomniano.

    Droga Ciocia zapaliła kilka kadzidełek. Zdmuchnęła z nich płomyki, by zaczęły się tlić. Wkrótce unosiły się nad nami gęste kłęby dymu - para naszych oddechów, dym ofiarny - gęste obłoki, które, jak mi się wydawało, były du­chami próbującymi porwać mnie do Świata Jin. Droga

    Ciocia mówiła mi kiedyś, że martwe ciało robi się zimne. Tego ranka przemarzłam do szpiku kości, więc bardzo się bałam.

    -              Zimno mi - załkałam i z oczu pociekły mi łzy.

    Droga Ciocia usiadła na taborecie i posadziła mnie so­bie na kolanach. Przestań, Piesku, zbeształa mnie łagodnie, bo inaczej łzy zamarzną i zmienią się w sople, które wykłują ci oczy. Szybko rozmasowała mi stopy, ugniatając je, jakby wyrabiała ciasto. Lepiej? Już lepiej?

    Kiedy przestałam płakać, Droga Ciocia zapaliła więcej kadzidełek. Wróciła na próg pokoiku i wzięła swój but. Wciąż go widzę - zakurzony niebieski materiał, czarna la- mówka, dodatkowy ozdobny listek, wyhaftowany w miej­scu, gdzie zrobiła się dziura. Myślałam, że na koniec Droga Ciocia chce spalić własny but w ofierze zmarłym. Ale ona wyciągnęła zza podszewki zapisany zwitek papieru, który pokazała mi wcześniej. Dała znak, a jej ręce powiedziały: To nazwisko mojej rodziny, nazwisko wszystkich nastawia­czy kości. Podsunęła mi karteczkę przed oczy, mówiąc: Ni­gdy go nie zapomnij. Potem położyła ją na ołtarzu. Kłania­łyśmy się i prostowały, kłaniały i prostowały. Ilekroć podnosiłam głowę, patrzyłam na zapisane na papierze na­zwisko. Brzmiało ono...

    Dlaczego nie potrafię go dziś ujrzeć? Kazałam ustom wymówić setki nazwisk, ale ani jedno z nich nie zdołało trącić żadnej struny pamięci. Czy dlatego, że było to rzad­kie nazwisko? Czy zapodziało się, bo zbyt długo trzyma­łam je w tajemnicy? Może straciłam je w taki sam sposób, w jaki gubiłam wszystkie swoje ulubione rzeczy - żakiet, który dała mi GaoLing, gdy wyjeżdżałam do sierocińca, suknię, w której, zdaniem mojego drugiego męża, wyglą­dałam jak gwiazda filmowa, pierwszą dziecinną sukienkę, z której wyrosła Luyi. Ilekroć darzyłam jakiś przedmiot szczególnym uczuciem, chowałam go w kufrze z najlepszy­mi rzeczami. Trzymałam je tam tak długo, że niemal zu­pełnie o nich zapominałam.

    Tego ranka przypomniałam sobie o kufrze. Poszłam schować prezent od Luyi. Niewiarygodnie piękne szare perły z Hawajów. Kiedy uniosłam wieko, w powietrze wzbił się obłok moli i mnóstwo rybików. Wewnątrz zoba­

    czyłam sieć złożoną z powiązanych ze sobą dziur. Nie było już haftowanych kwiatów i żywych barw. Zniknęło prawie wszystko, co było w moim życiu ważne. Najgorsze jednak było to, że straciłam nazwisko Drogiej Cioci.

    Droga Ciociu, jak się nazywamy? Zawsze uważałam to nazwisko za własne. Pomóż mi je sobie przypomnieć. Już nie jestem małą dziewczynką. Nie boję się duchów. Nadal się na mnie gniewasz? Nie poznajesz mnie? Jestem LuLing, twoja córka.

    Od ośmiu lat zawsze dwunastego sierpnia Ruth Young traciła głos.

    Pierwszy raz zdarzyło się to po przeprowadzce do miesz­kania Arta w San Francisco. Przez kilka dni Ruth potrafi­ła tylko wydawać piski niczym pozostawiony na ogniu czajnik. Doszła do wniosku, że to wirus, a może uczulenie na szczególny rodzaj pleśni w budynku.

    Drugi raz straciła głos w pierwszą rocznicę wspólnego mieszkania i Art żartował, że jej zapalenie krtani musi mieć podłoże psychosomatyczne. Ruth zastanawiała się, czy to prawda. Kiedy złamała rękę, jeszcze jako mała dziewczynka, straciła głos. Dlaczego? W ich drugą roczni­cę oglądali gwiazdy w parku Grand Teton. Według wyda­nej przez park narodowy broszury informacyjnej: „Pod­czas maksimum perseidów, około 12 sierpnia, co godzina na niebie widać setki smug «spadających gwiazd». Są to fragmenty meteorów, które płoną, wchodząc w atmosferę ziemską”. Ruth wraz z Artem w milczeniu podziwiała świetlny spektakl rozgrywający się na czarnym jak aksa­mit niebie. Nie wierzyła, by jej kłopoty z krtanią miały być zapisane w gwiazdach ani by deszcz meteorów mógł mieć coś wspólnego z jej utratą mowy. Kiedy jednak Ruth była mała, matka często mawiała, że spadające gwiazdy są w rzeczywistości „topniejącymi ciałami duchów”, a ich wi­dok zwiastuje nieszczęście. Jeżeli ktoś zobaczył spadającą gwiazdę, oznaczało to, że stara się z nim porozumieć jakiś

    duch. Dla matki Ruth prawie wszystko stanowiło znaki od duchów: stłuczone miseczki, szczekanie psów, a także głu­che telefony, gdy po drugiej stronie panowała cisza albo słychać było tylko czyjś ciężki oddech.

    W sierpniu następnego roku Ruth, zamiast czekać na atak niemoty, oznajmiła swoim klientom i przyjaciołom, że zamierza zupełnie zamilknąć na cały tydzień.

    -              To coroczny rytuał - mówiła. - Żebym mogła wy­ostrzyć wyczucie słowa i jego roli.

    Jeden z jej klientów, psychoterapeuta i zwolennik New Age, uznał to dobrowolne milczenie za „cudowny proces” i postanowił pójść w ślady Ruth, by później włączyć ich wspólne doświadczenia do rozdziału o dynamice w rodzi­nie dysfunkcyjnej albo milczeniu jako terapii.

    Odtąd owa przypadłość została podniesiona do rangi usankcjonowanego dorocznego wydarzenia. Ruth przesta­wała mówić na dwa dni przed utratą głosu. Gdy Art zapro­ponował jej, by spróbowali się porozumiewać za pomocą języka migowego, uprzejmie odmówiła. Zaczęła traktować swą niemotę nie jak chorobę czy tajemnicę, lecz jak akt woli. Właściwie spodobał jej się nawet krótki odpoczynek od mowy; przez cały tydzień nie musiała pocieszać klien­tów, przypominać Artowi o umówionych spotkaniach, przypominać jego córkom, by były ostrożne, nie miała też wyrzutów sumienia, że nie dzwoni do matki.

    Nadszedł dziewiąty rok. Ruth, Art i dziewczynki poje­chali spędzić Dni bez Mowy - bo tak je nazywali - nad od­dalone o dwieście mil jezioro Tahoe. Ruth wyobrażała so­bie, jak wszyscy czworo, trzymając się za ręce, idą nad rzekę Truckee, by z niemym podziwem oglądać deszcz me­teorów. Okazało się jednak, że komary nie zamierzają udać się na spoczynek, a Dory piszczała ze stracheu, bo zo­baczyła nietoperza.

    -              Kto by się przejmował wścieklizną, kiedy w lesie jest pełno morderców z siekierami? - zakpiła Fia.

    Kiedy schronili się w domku, dziewczynki oświadczyły, że się nudzą.

    -              Nie ma kablówki - narzekały.

    Art zawiózł je więc do Tahoe City i wypożyczył parę ka­set wideo, prawie same horrory. Potem wszyscy troje prze­

    spali większość filmów, a Ruth nie mogła się oderwać od ekranu, choć były okropne. Później śniły jej się obłąkane opiekunki do dzieci i oślizłe ciała kosmitów.

    W niedzielę, gdy rozdrażnieni i spoceni wrócili do San Francisco, stwierdzili, że w domu nie ma ciepłej wody. Wszystko wyciekło z bojlera, w którym widocznie spaliła się grzałka. Musieli się zadowolić kąpielą w wodzie grzanej w czajnikach; Art nie miał ochoty rujnować się na kosztow­ne usuwanie awarii. Pozbawiona głosu, Ruth nie mogła pro­testować, lecz cieszyła się z tego w duchu. Gdyby zaczęła się z nim sprzeczać, oznaczałoby to, że chce sama uregulować ra­chunek; ponieważ w ciągu lat ich wspólnego mieszkania bar­dzo często tak robiła, Art zaczął tego od niej oczekiwać. Nie złożywszy jednak takiej propozycji, poczuła się jak osoba małostkowa. Art ani słowem nie wspomniał później o całej sprawie, co jeszcze bardziej ją zirytowało. Już w łóżku wtulił twarz w jej szyję, przywierając całym ciałem do pleców. Gdy Ruth zesztywniała, mruknął: „Jak chcesz”, i odwrócił się. Czując się odtrącona, chciała wytłumaczyć, co jest nie tak - ale zdała sobie sprawę, że sama nie wie. Jej nastrój nie miał konkretnych przyczyn. Niedługo potem donośne chrapanie Arta, połączone z jej rozdrażnieniem, zupełnie wybiło ją ze snu, więc leżała w ciemności z otwartymi oczyma.

    Dochodziła północ i za kilka godzin Ruth miała odzy­skać mowę. Stała w Kąciku, dawnej spiżarni, która pełniła funkcję jej gabinetu. Weszła na podnóżek, by otworzyć małe okno. I ujrzała skrawek cudownego widoku: czerwo­ne wieże mostu Golden Gate, które zdawały się wyznaczać granicę między zatoką a oceanem. Na twarzy poczuła do­tyk wilgoci i oczyszczającego chłodu. Przyjrzała się niebu, lecz było za jasno i zbyt mglisto, by mogła dojrzeć płonące „ciała duchów”. Zaczęły porykiwać syreny mgłowe. Po mi­nucie Ruth zobaczyła biały opar, który niby zwiewna koł­derka przykrył ocean, sunąc wolno w stronę mostu. Matka mawiała, że mgła to para wydzielana przez walczące ze so­bą smoki, wodę i ogień.

    -              Ogień i woda razem robią parę - mówiła LuLing swo­im dziwnym brytyjskim akcentem, który przyswoiła sobie w Hongkongu. - Wiesz, jak wygląda. Jak z czajnika. Doty­kasz, parzysz się w palec.

    Mgła podpełzła pod podpory mostu, pochłaniając re­flektory samochodów. Ruth czytała kiedyś, że o tej godzi­nie dziewięciu na dziesięciu kierowców jest pijanych. A może sama pisała na ten temat dla jakiegoś klienta. Ze­szła z podnóżka, lecz zostawiła otwarte okno.

    Syreny nadal zawodziły. Brzmiały trochę jak tuby w operze Szostakowicza, komicznie i tragicznie zarazem. Ale czy tragedia w ogóle może być zabawna? A może było tak, że to publiczność reagowała śmiechem, wiedząc, że bohaterowie wchodzą do zapadni albo fałszywych luster?

    Wciąż nie czując oznak senności, Ruth odwróciła się w stronę biurka. W tym momencie zdjął ją nagły niepokój, jak gdyby zapomniała o czymś, o czym powinna była pa­miętać. Czyżby rzecz dotyczyła pieniędzy, któregoś z klien­tów, a może złożonej dziewczynkom obietnicy? Przystąpiła do porządkowania biurka, ustawiając książki naukowe, układając faksy i szkice, oznaczając kolorami materiały związane z konkretnym klientem i książką. Jutro będzie musiała wrócić do codziennych obowiązków i terminów, a posprzątane biurko dawało jej poczucie, że zaczyna ze świeżymi siłami i jasnym umysłem. Wszystko miało swoje ustalone miejsce. Jeżeli jakiś przedmiot był mniej ważny lub wartościowy, wrzucała go na dno prawej szuflady. Te­raz jednak szuflada była wypchana listami, na które nie odpisała, zarzuconymi szkicami, kartkami pełnymi zano­towanych pomysłów, które miały się kiedyś przydać. Wy­ciągnęła z dna szuflady plik spiętych ze sobą arkuszy i przyszło jej do głowy, że właściwie mogłaby wyrzucić rze­czy, które przez zaniedbanie leżały tam najdłużej.

    Kartki były zapisane po chińsku, ręką jej matki. Ruth dostała je od LuLing pięć czy sześć lat temu.

    -              Takie tam stare historie o rodzinie - mówiła matka z niezręczną nonszalancją, która w jej wypadku niezbicie świadczyła, że papiery te są dla niej bardzo ważne. - O mo­im życiu, od małej dziewczynki. Piszę dla siebie, ale może przeczytasz, zobaczysz, jak dorastałam, przyjechałam do tego kraju.

    Ruth słyszała co nieco o życiu matki, ale wzruszyła ją nieśmia...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl