-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
//-->Poul AndersonStanie się czasTHERE WILL BE TIMEPrzełożył Tadeusz MarkowskiSpis treściStrona tytułowaPrzedmowaRozdział 1Rozdział 2Rozdział 3Rozdział 4Rozdział 5Rozdział 6Rozdział 7Rozdział 8Rozdział 9Rozdział 10Rozdział 11Rozdział 12Rozdział 13Rozdział 14Rozdział 15Rozdział 16PrzedmowaSpokojnie. Nikomu nie wmawiam, że ta historia jest prawdziwa. Po pierwsze dlatego, że taka manieraliteracka odeszła w niebyt razem z Teodorem Rooseveltem. Po drugie, i tak byście w to nie uwierzyli.I po trzecie, wszystkie opowieści podpisane moim nazwiskiem powinny się obronić lub polec jakoczysta rozrywka. Jestem pisarzem, a nie prorokiem. Po czwarte, jest to wyłącznie moje dzieło. Kiedyw stosie notatek, karteczek, fotografii i próbnych tekstów pojawiały się luki lub niejasności,zaczynałem snuć własne pomysły. Nazwiska, miejsca i wydarzenia dostosowywałem do swoichpotrzeb, stosując własne techniki narracyjne.Sam nie wierzę w ani jedno słowo, które napisałem. Możemy się oczywiście spotkać iprzewertować stare gazety, annały, czasopisma i tak dalej. Byłby to wielki i kosztowny wysiłek,którego wynik – nawet gdyby był pozytywny, to i tak niewiele by udowodnił. Mamy co innego doroboty, a niektóre odkrycia mogą nam tylko zaszkodzić.Ta opowieść ma na celu jedynie nakreślić postać doktora Roberta Andersona. Jemu to bowiemzawdzięczam tę książkę. Wiele zdań w niej zawartych pochodzi z jego ust. Moim celem byłouchwycenie i zachowanie jego stylu i ducha – jako wyrazu pamięci.Zawdzięczałem mu o wiele więcej. Na kolejnych stronach odnajdziecie pewne elementy z moichwcześniejszych książek. To on podsunął mi pomysły napisania ich i opowiedział o opisanych w nichosobach. Robił to w czasie naszych długich rozmów przy kominku i kieliszku sherry, przy muzyceMozarta. Pozmieniałem wiele szczegółów, żeby te historie uczynić swoimi, a także dlatego, by lepiejsię je czytało. Ale ich duch pozostał jego. Zawsze żartował, że jeżeli je kiedykolwiek sprzedam,powinienem zaprosić Karen na wykwintną kolację w San Francisco i wypić wiadro wódki za jegozdrowie.Rozmawialiśmy również o mnóstwie innych spraw, które wciąż pamiętam, jakby to się działowczoraj. Miał bardzo przewrotne poczucie humoru. Nawet fakt, że zostawił mnie z wielkim pudłemdokumentów, które sam zebrał, należy traktować jako swoisty, choć subtelny żart.Chociaż wiele z tych dokumentów jest wyjątkowo ponurych.Zaraz, czy na pewno? Kilka razy miałem okazję obserwować doktora Roberta Andersonaotoczonego przez swoich wnuków. Widziałem jego radość z ich towarzystwa i niekiedy ból. W czasienaszej ostatniej rozmowy dyskutowaliśmy o przyszłości.– O Boże! Ta młodzież! Ta biedna młodzież! Poul, twoje i moje pokolenia miały cholernieproste życie. Wystarczyło po prostu być białym i nieźle się trzymać. Teraz historia wraca wnormalne koleiny i zaczyna się dżungla. – Opróżnił szklankę i dolał sobie o wiele więcej niż zwykle.– Przeżyją tylko najtwardsi farciarze. Reszta będzie musiała się zadowolić tym szczęściem, które impozostanie. Takimi sprawami powinien się zajmować lekarz, prawda? – I zmienił temat.Pod koniec swego życia Robert Anderson był wciąż wysoki i mocno zbudowany. Niecoprzygarbiony, ale w niezłej kondycji fizycznej. Uważał, że zawdzięcza to jeździe na rowerze ipieszym wycieczkom. Twarz miał dość gładką, niebieskie oczy skrywał pod mocnymi okularami, asiwe włosy i białe stroje nosił podobnie zmiętoszone. Mówił powoli, podkreślając słowa machaniemfajki, którą palił regularnie dwa razy dziennie. Był grzeczny, ale niezależny jak jego kot.– Na moim etapie życia – mawiał – to, co ongiś określano mianem dziwactw czy uporu, terazokreśla się mianem uroczej ekscentryczności. Staram się korzystać z tego dogłębnie. – Wyszczerzyłsię w uśmiechu. – Na ciebie też przyjdzie kolej. Pamiętaj o tym.Pozornie miał spokojne życie. Urodził się w Filadelfii w 1895 roku, jako daleki krewny megoojca. Mimo że nasza rodzina pochodziła ze Skandynawii, to jedna jej gałąź żyła w Stanach od czasówwojny secesyjnej. Nie mieliśmy o sobie zielonego pojęcia aż do chwili, kiedy któryś z„amerykańskich Andersonów", maniak genealogii, zamieszkał nieopodal naszego domu i nasodwiedził. Potem zaprosił nas do siebie, i tak to się zaczęło.Jego ojciec był dziennikarzem, od 1910 roku wydawał gazetkę w małym miasteczku naśrodkowym zachodzie (mającym prawie dziesięć tysięcy mieszkańców). Nazwałem je Senlac. Swójdom określał jako nominalnie anglikański, choć w zasadzie demokratyczny. Kiedy Amerykaprzystąpiła do pierwszej wojny światowej, on właśnie kończył szkołę pielęgniarstwa i zostałwcielony do wojska. Nigdy jednak nie pojechał do Europy. Po demobilizacji skończył medycynę izrobił specjalizację z interny. Mam wrażenie, że w wojsku nieco przytył. Wreszcie wrócił do Senlac,założył praktykę i poślubił dawną narzeczoną.Uważam, że był pracoholikiem. Praca lekarzy rodzinnych w tamtych czasach nie byłamonotonna. Dopiero później postęp techniczny sprowadził ich do roli recepcjonistek. Jegomałżeństwo było również szczęśliwe. Z czworga dzieci trzech chłopców dorosło i wciąż ma siędobrze.W 1955 roku przeszedł na emeryturę i zaczął z żoną podróżować po świecie. Spotkałem gowkrótce potem. Żona odumarła go w 1958 roku, a on sprzedał ich dom i kupił małą chatkę w naszymsąsiedztwie. Mniej podróżował, bo jak twierdził, przestało to być takie zabawne. Nie stracił jednakchęci do życia.Opowiedział mi o ludziach, których nazwałem (ja, nie on) Maurai. Brzmiało to jak opowieść,którą sam wymyślił, ale nie potrafił opisać. Po jakichś dziesięciu latach naszej znajomości zaczął sięnagle niepokoić o mnie bez żadnej wyraźnej przyczyny. Ja z kolei się martwiłem, że czas staje się dlaniego nieubłagany. Potem mu przeszło i znowu był sobą. Z pewnością wiedział, co robi, kiedyzapisywał w testamencie klauzulę, że wolno mi zrobić ze spadkiem po nim, co mi się żywnie podoba.Pod koniec ubiegłego roku Robert Anderson zmarł nagle we śnie. Brakuje nam go. [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl