-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
HISTORIE DZIWNE, STRASZLIWE
I PRZERAŻAJĄCE
Swoim piórem opisał, ale też i z różnych Autorów zebrał i
opracował
Andrzej J. Sarwa
I. Historie dziwne
LUDZIE O NADLUDZKICH MOCACH
Dwie rzeczywistości
Wszyscy z nas rodzą się, żyją i umierają na świecie, który sam w sobie jest czymś
cudownie niezwykłym, lecz tej jego niezwykłości na ogół nie dostrzegają, a jeśli już, to
bardzo rzadko.
Rzeczywistość, której doświadcza jakże wielu z nas, ogranicza się prawie wyłącznie do
zdobywania środków służących biologicznemu przetrwaniu samych siebie oraz potomstwa i
do niczego więcej. Niekiedy tylko wzruszamy się pięknem kwiatu, barwą motylich skrzydeł,
błękitem jeziornej toni marszczonej podmuchami ciepłego wietrzyku... Lecz przecież
natychmiast te duchowe doznania dusimy w sobie, aby czym prędzej powrócić do szarej
codzienności i w pocie czoła zdobywać chleb powszedni.
Czy to dobre, czy złe? Cóż, niechże każdy sam sobie na to pytanie odpowie. Ja wspomnę
tylko, że jest to naturalne, bo zgodne z podstawowymi prawami biologii: prawem do
zachowania życia własnego danego osobnika i prawem do zachowania życia gatunku.
Egzystujemy zatem w jakże ciasnych ramach szarej i rzadko wesołej powszedniości, na
ogół nie próbując się nawet zastanawiać nad tym, czy może być poza nią coś innego jeszcze.
Niektórym z nas przecież (a może i większości nawet?) zdarza się o t r z e ć w ciągu
jednostajnego biegu żywota o coś co burzy wewnętrzny – zda się trwały, nie podlegający
nigdy żadnym zmianom – obraz rzeczywistości jakiej doświadczali od momentu gdy ich uszy
wyłowiły pierwszy dźwięk, a ich oczy spostrzegły pierwszy obraz.
I wtedy się buntujemy! Nie chcemy przyjąć do wiadomości, iż oprócz tej naszej –
swojskiej, przaśnej – może istnieć równocześnie rzeczywistość inna. Co prawda niekiedy
rejestrowana zmysłami, lecz różna od tego co znamy i niemożliwa do wytłumaczenia przy
pomocy rozumu, któremu znane są tylko doświadczenia rzeczywistości „zwyczajnej”.
Jest to reakcja tak typowa i tak powszechna, że nie sposób wyobrazić sobie nawet, aby
była inna. Oto zetknąłem się z czymś, czego nie jestem w stanie wyjaśnić przy pomocy z n a
n y c h mi praw natury. Co więc czuję? Ano najpierw szukam jakiegokolwiek – byle
racjonalnego, czy choćby pseudoracjonalnego – wyjaśnienia zjawiska, a kiedy go nie znajduję
(bo znaleźć nie mogę!) zaczynam odczuwać niepokój, przeradzający się w strach, a przeciw
temu już się buntuję, nie akceptując i odrzucając niewytłumaczalne.
Ludzie, którym zdarzyło się doświadczyć czegoś niepojmowalnego i ponadzwykłego, na
ogół nie rozpowiadają o tym na prawo i lewo. Ba! Bywa, że nie informują nawet najbliższych
krewnych, z tej prostej i jakże prozaicznej przyczyny: lęku przed ośmieszeniem.
To też typowe i też normalne: boimy się – prawie wszyscy – tego, iżby nam, co nie daj
Boże, nie przypięto etykietki niezrównoważonych psychicznie. W normalnym świecie jest
bowiem miejsce tylko dla normalnych. Każdy, który czymkolwiek lub jakkolwiek wyróżnia
się w jednolitej masie człowieczej nie tylko intryguje swoją innością, ale pozostałych pobudza
do agresji (często zresztą nie do końca i nie w pełni uświadomionej).
Niestety, nie ma tak dobrze w naszym świecie, którego się nie lękamy dlatego, iż jest nam
przyjazny, lecz dlatego, że jest nam po prostu znany, a przez to swojski; że wszystko i zawsze
toczy się tą samą koleiną, w takim samym rytmie.
Zdarza się bowiem, że oto już nie jednostka (która mogłaby owo dokładnie i skutecznie
utaić) lecz cała s p o ł e c z n o ś ć napotyka z j a w i s k o niepojmowalne dla
ograniczonego prawami doczesności rozumu. Zdarza się, że w danej społeczności pojawia się
o s o b a tak różna od przeciętnej i normalnej (w pozytywnym znaczeniu słowa), iż poczyna
na siebie zwracać powszechną uwagę.
I wówczas – po prostu – nie pozostaje nic innego, jak – przyjąwszy do wiadomości –
uznać owo za realne, chociaż niepojmowalne i niewytłumaczalne. Jednocześnie przybierając
jakąś pozę, czy może przywdziewając maskę obojętności. Udając, że to nas nic, a nic nie
obchodzi. Po prostu – wmówić sobie, że n i e z w y k ł e tak naprawdę jest z w y c z a j n e.
5
Dopiero wtedy nasz świat wraca do zachwianej uprzednio równowagi, chociaż jednak nie
mając innego wyjścia, przez życie samo jesteśmy zmuszeni do uznania faktu, iż tak naprawdę
istnieje nie tylko ta jedna, powszednia, rzeczywistość, ale niejako dwie rzeczywistości
(chociaż tak naprawdę jest ona tylko jedna, choć ma różne wymiary).
Sądzę, że Czytelnika bez wątpienia zainteresuje zaznajomienie się choćby tylko z
niektórymi przejawami niezwykłości, jakie zdarza się – niekiedy – napotkać na zwykłej,
wyboistej, zapylonej drodze żywota, wiodącej nas nieodmiennie i nieuchronnie od chwili
narodzin, ku chwili zgonu.
6
Cuda szamanów
Amerykański psycholog Max Freedom Long obejmując w 1917 roku posadę nauczyciela
w Honolulu na Hawajach, po raz pierwszy usłyszał o kahunach – tajemniczych kapłanach
starożytnego kultu Polinezyjczyków. Ponieważ tubylcy niezbyt chętnie udzielali mu skąpych
informacji na ich temat, nie tylko nie zaspokoili ciekawości Amerykanina, ale jeszcze
bardziej ją rozpalili.
Już w tamtych czasach kasta kahunów zanikła na skutek zaciekłego zwalczania jej przez
misjonarzy chrześcijańskich z jednej strony, a przez krzewicieli „najwspanialszej” kultury
białych ludzi z drugiej.
Ponieważ nie ma nic gorszego od rozbudzenia ciekawości człowieka i niezaspokojenia jej,
zrozumiałe się staje, że Long nie zadowolił się informacjami podawanymi mu półgębkiem i
rozpoczął badanie huny – owej tajemnej religii i równocześnie wiedzy krajowców z wielkim
zapałem i ogromnym zaangażowaniem.
Wkrótce trafił na żywą kopalnię wiadomości o hunie i kahunach w osobie dra Brighama –
kustosza Muzeum im. P. Bishop w Honolulu.
Człowiek ten – wówczas ponad osiemdziesięcioletni starzec – przyjaźnił się swego czasu z
kapłanami hawajskimi i bywał świadkiem ich nieprawdopodobnych wyczynów. Jednym z
najbardziej widowiskowych było chodzenie bosymi stopami po rozżarzonej, ledwie skrzepłej
lawie wulkanicznej. Co ciekawsze, dr Brigham sam brał udział w takim spacerze pod opieką
kahunów.
Oto fragment jego opowiadania zanotowany przez Longa:
Kiedy kamienie rzucone przez nas na powierzchnię lawy nie zapadły się, z czego
wywnioskowaliśmy, że lawa była już dostatecznie twarda, aby mogła (...) unieść nasz ciężar,
kahuni wstali i zeszli z usypiska. Gdy zeszli na dół, upał stał się wprost nie do zniesienia. Było
tam bez porównania goręcej niż w piecu piekarskim. Lawa ciemniała na powierzchni mieniąc
się różnymi barwami, jak stygnące żelazo, nim je kowal zanurzy w kadzi dla zahartowania.
Teraz żałowałem mej ciekawości. Sama myśl przerażała mnie, gdy uprzytomniłem sobie, że
będę musiał przebiec na drugą stronę po tym płaskim piekle. (...)
Kahunowie zdjęli sandały i przywiązali sobie liście ti (draceny – przyp. A.S.) dokoła stóp,
biorąc po trzy liście na stopę. Usiadłem i zacząłem przywiązywać liście po zewnętrznej
stronie mych podkutych butów.
To się kahunom nie podobało. Miałem zdjąć buty oraz dwie pary skarpet. Bogini Pele
(bogini ognia i wulkanów – przyp. A.S.) nie zgodziła się uchronić moich butów przed
spaleniem i pozostawienie ich na nogach mogło ją obrazić. (...) opierałem się stanowczo
odmawiając zdjęcia obuwia.
Wyobrażałem sobie, że jeśli Hawajczycy mogli chodzić po gorącej lawie bosymi stopami
mającymi twardą skórę, to i ja mogłem przejść w moich ciężkich skórzanych butach o
grubych podeszwach, które by mnie chroniły przed gorącem.
Proszę wziąć pod uwagę, że opisywana tu przygoda zdarzyła się wtedy, gdy jeszcze
przypuszczałem, iż istnieje jakieś fizyczne wytłumaczenie owego zjawiska.
W końcu kahuni zaczęli uważać moje obuwie na nogach jako doskonały dowcip. Jeżeli
jestem gotów poświęcić je bogom, to może nawet jest i dobra myśl. Uśmiechali się do siebie
porozumiewawczo i pozwolili mi przywiązać liście ti do podeszew, gdy rozpoczęli nucenie
jakiejś pieśni. Słów nie mogłem niestety zrozumieć, bo tekst był w jakimś archaicznym,
nieznanym mi hawajskim narzeczu. Była to (...) „mowa bogów” przekazywana z pokolenia na
pokolenie od niepamiętnych czasów. Zrozumiałem tylko, że treścią pieśni były proste
wzmianki o legendarnej historii, przeplatane pochwałami dla boga lub bogów.
Nim kahuni skończyli śpiewać, już byłem omal że żywcem upieczony, choć śpiew nie trwał
dłużej niż kilka minut. Wtedy nadszedł czas wejścia na lawę. Jeden z kahunów uderzył w
7
migocącą powierzchnię lawy wiązką liści ti, i uprzejmym gestem dał mi pierwszeństwo
wejścia na lawę. Lecz u mnie natychmiast odezwało się dobre wychowanie i dałem
pierwszeństwo starszemu niż ja kahunowi. (...)
Stary człowiek bez wahania wstąpił na tę przerażająco gorącą powierzchnię. Patrzyłem na
niego z otwartymi ustami. Był już prawie na drugiej stronie, a odległość od drugiego brzegu
wynosiła około pięćdziesięciu metrów. Nagle mnie ktoś pchnął tak, że miałem do wyboru albo
paść na twarz, albo uchwycić rytm biegu.
Nie wiem jakie szaleństwo mnie opętało, lecz biegłem. Gorąco było straszliwe.
Wstrzymywałem oddech, a umysł mój przestawał pracować (...) po pierwszych kilku krokach
zaczęły mi się palić podeszwy (...) Szwy puściły i jedna podeszwa urwała się, a druga kłapała
trzymając się jeszcze obcasa. (...)
Wreszcie skoczyłem na miejsce bezpieczne.
Spojrzawszy na stopy spostrzegłem, że (...) palą się skarpetki. Kahuni pokazywali sobie
leżącą opodal na lawie dymiącą podeszwę mego buta (...) i tarzali się ze śmiechu.
Ja też się śmiałem. Nigdy w życiu nie byłem tak szczęśliwy, że już jestem poza zasięgiem
niebezpieczeństwa, i że na mych stopach nie ma śladów skutków ognia, nawet w miejscach
gdzie paliły się skarpetki. (...) Również żaden z kahunów nie odniósł oparzenia, choć liście ti
przywiązane do nóg dawno się były spaliły. (Max Freedom Long, Cuda w świetle wiedzy
tajemnej, Kraków 1983, cz. I. s. 14 – 15)
Czytając ów opis, mimo woli nie dowierzamy realności tego, czego doświadczył dr
Brigham, starając się znaleźć jakieś racjonalne wyjaśnienie fenomenu. A ponieważ nie
jesteśmy w stanie ani zagadki rozwikłać, ani wyjaśnić przy pomocy dostępnej nam wiedzy,
najchętniej skłaniamy się ku poglądowi, że było to albo oszustwo, albo zbiorowa halucynacja.
Czyli że nic z tego, o czym pisze Long, nie miało miejsca w rzeczywistości. Ba! Gdybyż to
był przypadek odosobniony i szło wyłącznie o relację Brighama. Niestety tak dobrze nie ma.
Ponieważ sztuka chodzenia po ogniu znana była nie tylko dawnym Polinezyjczykom, ale
także praktykowana w innych rejonach globu ziemskiego, na przykład w Indiach, a najbliżej
nas w Bułgarii.
Istnieje wiele relacji europejskich świadków, liczne filmy i fotografie. Może da się oszukać
zawodne zmysły człowieka, ale przecież nie obiektyw kamery. Tak więc w końcu uznano za
bezsporne i nie podlegające dyskusji chodzenie po rozżarzonych węglach, kamieniach,
lawie... Nie wiedziano natomiast jak wyjaśnić fakt, iż taki spacer nie powoduje poparzenia
nóg, aż ktoś w zacisznym gabinecie wykoncypował, że jest to możliwe, ponieważ idąc nie
przyciska się całej powierzchni stopy do podłoża, i idąc szybko, można uniknąć poparzenia.
Wielka szkoda, że ten który to wydumał, nie sprawdził hipotezy w praktyce. Jestem
całkowicie przekonany, że prędziutko by ją odwołał, kurując się z bąbli na podeszwach.
Ponieważ jednak tego nie uczynił, plącze się ona w wielu pracach jako „racjonalne
wyjaśnienie zjawiska” (że też większość „racjonalnych, naukowych wyjaśnień”, zjawisk
niewytłumaczalnych, to podobne do tego idiotyzmy).
Cóż zatem powoduje, że niektórzy ludzie mogą bezkarnie chodzić po ogniu? Czyżby liście
draceny, którymi polinezyjscy czarodzieje obwiązują sobie stopy miały jakieś szczególne
właściwości? Ponieważ wiem, iż tę roślinę można spotkać na niejednym parapecie, z góry
ostrzegam przed podejmowaniem prób chodzenia po żarze w domowym zaciszu. Dracena nie
pomoże – można mi wierzyć.
Jeśli nie dracena to co? Wiadomo, iż czarodzieje przed spacerem po ogniu wprowadzają
się w pewnego rodzaju trans przy pomocy śpiewu i tańca. To właśnie ma największe
znaczenie, doprowadzając uczestników obrzędu do stanu będącego pograniczem jawy i snu, a
żywo przypominającego zachowanie się ludzi znajdujących się pod wpływem sugestii
hipnotycznej. Chociaż nadal nie wiadomo czym właściwie jest hipnoza, to od pewnego czasu
z powodzeniem stosuje się ją między innymi w medycynie. Człowiek znajdujący się w
8
transie, na rozkaz hipnotyzera przestaje odczuwać ból, co samo w sobie jest nie mniej
tajemnicze od spacerów po ogniu, i nie odczuwa oparzeń – nawet miejsc szczególnie bogato
unerwionych – czego sam niejednokrotnie byłem światkiem. Nie reaguje na dotyk
rozżarzonego papierosa, ani płomienia zapałki i to na dowolnie długi czas. Niestety, mimo
nieodczuwania bólu dochodzi do poparzeń, lub w najlepszym wypadku do mocnego
zaczerwienienia skóry poddanej działaniu bodźca termicznego. Ponieważ podobnych efektów
nie obserwuje się u szamanów chodzących po ogniu. Zatem wyjaśnienie za pomocą hipnozy
czy autosugestii można z całym spokojem odrzucić. Chyba, że... nie wszystko jeszcze wiemy
o ich działaniu. Ale przecież wyjaśnianie zagadek innymi zagadkami nie jest właściwie
żadnym wyjaśnieniem.
Tak więc koło się zamknęło. Chodzenie po ogniu jest faktem, zaś na rozwikłanie tajemnicy
tego fenomenu trzeba będzie jeszcze poczekać, o ile oczywiście ono w ogóle nastąpi.
***
Czarodziejami–szamanami czyniącymi podobne cuda byli nie tylko hawajscy kahuni.
Ludzi posiadających niewyjaśnione, sprzeczne z naukowym obrazem świata i zjawisk na nim
zachodzących, właściwości można było napotkać – a nawet spotyka się ich dziś jeszcze – w
różnych częściach świata.
Pewien młody europejski lekarz był świadkiem wydarzenia nie mniej tajemniczego niż
chodzenie po ogniu.
Otóż, wśród afrykańskiego plemienia Gola dokonano zabójstwa, którego sprawcę
konwencjonalnymi metodami śledczymi nie dało się wykryć. Wówczas wódz plemienia
postanowił poprosić o pomoc szamankę.
Na rozkaz wodza wszyscy mieszkańcy wsi zgromadzili się na wielkiej polanie, gdzie
zaproszona przystąpiła do szukania winnego pośród zebranych.
Wyglądało to tak: stanęła przed tłumem trzymając w dłoni długi drewniany pręt,
opuszczony pochyło ku ziemi. Po obydwu jej stronach przykucnęły dwie stare kobiety, z
których jedna na znak dany przez wodza poczęła, zrazu wolno, a później coraz szybciej,
rytmicznie uderzać krótką pałeczką w pręt dzierżony przez czarownicę. Ta ostatnia jakby
zesztywniała, oczy jej zaszły mgłą, a całym ciałem zaczęły wstrząsać dreszcze. Po chwili jęła
prętem uderzać o ziemię, a kurcze targające jej ciałem nasiliły się do tego stopnia, że straciła
równowagę i upadła na bok. Widać było, iż znajduje się w transie, na co wskazywał zarówno
jej wygląd, jak i zachowanie. Nadal tocząc się rytmicznie po ziemi, niczym automat, uderzała
prętem o jej powierzchnię. Otaczający ją ludzie z przerażeniem cofnęli się. Wówczas
szamanka porwawszy się na nogi dopadła jednej z kobiet – krewnych zamordowanego i z
dziką furią poczęła ją bić trzymanym prętem. Winowajczyni w ten sposób wskazana, bez
najmniejszego sprzeciwu, bez oporu, przyznała się do zbrodni.
Chociaż cały obrzęd wydał się obserwującemu go Europejczykowi prymitywny i dziki, to
jednak przyniósł oczekiwany rezultat. Być może nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, a
sukces w wykryciu morderczyni należy przypisać wyłącznie doskonałej znajomości
zachowań ludzkich i spostrzegawczości szamanki, która obserwując zebranych ludzi potrafiła
bezbłędnie wskazać winną, opierając się na jakimś specyficznym jej zachowaniu,
nacechowanym lękiem przed zdemaskowaniem, czy też niepewnością. Chociaż maska
pozornego spokoju, jaką przybrała zabójczyni, mogła ją osłonić przed wszystkimi innymi
mieszkańcami wioski, to nie spełniła tego zadania w spotkaniu z czarownicą. (wg.: Emmanuił
Swietłow, Magizm i jedinobożije, Bruxelles 1971, s. 51 – 52)
A oto przykład niezwykłych psychicznych sił szamanów zawarty w relacji rosyjskiego
etnografa W. Bogoraza:
9
Prowadząc badania na jednej z wysp u wybrzeży Alaski spotkał się tam z szamanem.
Ponieważ w tamtych rejonach szamanizm znajdował się już w zaniku, uczony ucieszył się
mając możność zobaczenia na własne oczy pokazu legendarnych umiejętności czarowników.
Zgodził się je zademonstrować ostatni potomek szamańskiego rodu, starzec Assunnarak.
On to stanąwszy przed badaczem ze skrzyżowanymi na piersi rękoma rozkazał mu
narzucić na jego gołe plecy końce wielkiego czerwonego amerykańskiego pledu, na który
najwyraźniej miał ochotę. Mimo iż staruszek trzymał ręce na piersiach i z całą pewnością ich
nie użył, pled przylgnął do jego pleców niczym żelazo do magnesu.
Badacz ciągnąc z całej siły za drugi koniec nie był w stanie go oderwać. Później szaman
począł wlec etnografa, który w końcu zaparł się nogami o poprzeczkę łączącą boki namiotu,
ale Assunnarak nie dawał za wygraną. Pled nadal był jak przyklejony.
Kiedy w czasie tego siłowania się Bogoraz ani myślał ustąpić, szaman sprawił, że namiot
dosłownie „stanął dęba”. Sterta naczyń znajdujących się w kącie z brzękiem poleciała na
ziemię, a garnek, a garnek z topniejącym śniegiem się przewrócił, zalewając całe wnętrze.
Wówczas badacz dał spokój, puszczając końce pledu, a szaman, który najwyraźniej czekał
na taki obrót rzeczy, natychmiast wypełznął z namiotu, triumfalnie krzycząc: „Pled jest mój!”
(wg.: W. Bogoraz, Einstein i religia. Primienienije principa otnositielnosti k issledowaniu
religjoznych jawlenij, Moskwa 1923, s. 6)
Trudno chyba podejrzewać poważnego badacza o zmyślenie całej historii. Trudno również
wszystko wyjaśnić działaniem hipnozy, chociaż kto wie, czy stary Assunnarak nie skorzystał
z niej w opisanym przypadku. Z drugiej jednak strony relacja badacza jest zbyt rzeczowa, aby
przypuszczać, iż w czasie „pokazu” nie posiadał pełnej świadomości.
Myślę, że była to demonstracja wspaniałych zdolności telekinetycznych (przemieszczanie
przedmiotów w przestrzeni bez użycia siły fizycznej) szamana. Skoro zaobserwowano i takie
historie, jak np. zginanie stalowych sztućców „siłą woli”, to czarownikowi mogło się udać
„przylepienie” pledu do własnych nagich pleców i wstrząśnięcie namiotem.
Jeszcze lepszy przykład wskazujący na używanie telekinezy przez szamanów podaje
badacz amerykański F. Mowet, który długie lata spędził między Eskimosami.
Któregoś jesiennego popołudnia, gdy Mowet wraz z przyjacielem siedział w chacie
delektując się herbatą, odczuł silny wstrząs. Domek zachwiał się w posadach. Mężczyźni
przekonani, iż nastąpiło trzęsienie ziemi, przestraszeni wybiegli na dwór. Tam jednak
panował zupełny spokój, a stadko jeleni odpoczywało, bynajmniej nie spłoszone. Wrócili
zatem do chaty i na nowo zabrali się do herbaty. Ledwo jednak usiedli, wstrząs się powtórzył.
Blaszane kubki spadły ze stołu, zatknięte za krokwie prawidła do naciągania skór z trzaskiem
potoczyły się po podłodze. Tym razem przestraszeni już nie na żarty znów wybiegli na
zewnątrz i znów nie dostrzegli niczego niezwykłego. Jelenie pasły się dalej. Ogłupiali
podróżnicy pobiegli ku szałasowi Eskimosów sądząc, iż oni mogą im wyjaśnić owe wstrząsy.
Ale ci o niczym nie wiedzieli i skierowali białych do szamana Kakuni. Gdy stanęli przed jego
obliczem, ten – nim zdążyli otworzyć usta – śmiejąc się powiedział, iż oczekiwał ich
przybycia i wiedział po co przyjdą.
To Apopa (duch) trząsł ich chatą – wyjaśnił szaman.
(wg.: E. Swietłow, dz. cyt., s. 55)
A oto kolejny opis, zdający się dowodzić realności niewytłumaczalnych psychicznych
zdolności czarowników:
Francuski dziennikarz, pisarz i podróżnik Pierre–Dominique Gaisseau przebywający wśród
afrykańskiego plemienia Toma był świadkiem niesamowitego wydarzenia.
Pewnego razu Gaisseau wraz z dwoma towarzyszami i czarownikiem Waune odpoczywali
w chacie. Naraz wszyscy trzej biali usłyszeli dziwne dźwięki. Drzwi skrzypiąc przeraźliwie
otworzyły się na całą szerokość i w progu stanął... szaman Waune. Francuzi wystraszyli się
nie na żarty, bo szaman równocześnie nadal spoczywał na swoim posłaniu umieszczonym za
10
posłaniem Gaisseau. Podróżnik nie ośmielając się poruszyć i wstrzymują oddech, w świetle
lampy, która stała na podłodze, przypatrywał się niesamowitemu zjawisku. Przybysz przez
chwilę kołysał się w miejscu, po czym pochylony przelazł pod hamakami Francuzów i wszedł
– wniknął w pogrążone we śnie ciało czarownika. Biali dyskutując zawzięcie na temat tego,
czego byli świadkami, doszli do wniosku, że zjawiska nie da się w żaden rozumowy sposób
wyjaśnić.
Wreszcie na koniec zostawiłem sprawę chyba najciekawszą i budzącą największe
niedowierzanie u sceptyków, a największy podziw u ludzi przeświadczonych o realności
zjawiska.
Mowa tu o lewitacji, czyli zdolności do unoszenia się człowieka w powietrzu, co przeczy
powszechnemu prawu ciążenia. Temu prawu, bez którego niemożliwe byłoby życie na Ziemi
i bez którego rozpadłby się Wszechświat.
Bajki! Mogą zaprotestować Czytelnicy.
Bynajmniej. Przypadki lewitacji zdarzały się (i zdarzają nadal) stosunkowo często, a co
więcej, dysponuje się zeznaniami świadków, a ostatnimi czasy także fotografiami
(autentycznymi, a nie trikowymi), które w sposób bezsprzeczny dowodzą tego, iż zjawisko
lewitacji wystąpiło rzeczywiście.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl