• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

     

     

     

    WIDZENIE KAROLA XI

    I INNE OPOWIADANIA

     

    ZŁOTA PODKOWA 14

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

     

    WYDAWNICTWO „ŚLASK” KATOWICE 1958

     

    PROSPER MÉRIMÉE

     

    WIDZENIE KAROLA XI

     

    Jest zwyczaj drwić sobie z widzeń i z nadprzyrodzonych zjawisk; niektóre wszelako są tak poważnie stwierdzone, że gdyby im odmówić wiary, trzeba by dla konsekwencji odrzucić ryczałtem wszystkie świadectwa historyczne.

    Protokół spisany formalnie, opatrzony podpisami czterech wiarogodnych świadków, oto poręka prawdziwości faktu, który opowiem. Dodam, iż przepowiednia zawarta w tym proto-kole była znana i powtarzana o wiele wcześniej, nim wypadki zaszłe za naszych dni mogły ją potwierdzić.

    Karol XI, ojciec słynnego Karola XII, był to jeden z najbardziej despotycznych, ale najrozumniejszych monarchów, jakich miała Szwecja. Ograniczył potworne przywileje szla-chty, zniósł potęgę Senatu i ustanowił prawa własną powagą; słowem zmienił ustrój kraju, który przed nim był możnowładczy, i zmusił Stany, aby mu powierzyły pełną władzę. Był to zresztą człowiek światły, dzielny, bardzo przywiązany do wiary luterskiej, nieugiętego chara-kteru, zimny, trzeźwy, zupełnie pozbawiony wyobraźni.

    Stracił właśnie żonę, Ulrykę Eleonorę. Mimo że jego surowość dla królowej przyspie-szyła, jak mówią, jej koniec, cenił ją i zdawał się bardziej wzruszony jej śmiercią, niżby się można było spodziewać po tak oschłym sercu. Od tego wypadku stał się jeszcze bardziej ponury i milczący niż wprzódy i oddawał się pracy z gorliwością, która dowodziła nieodpartej potrzeby usunięcia dręczących myśli.

    O schyłku jesiennego dnia król siedział w szlafroku i pantoflach naprzeciwko wielkiego ognia, zapalonego w jego gabinecie w pałacu w Sztokholmie. Miał koło siebie szambelana, hrabiego Brahe, którego zaszczycał swą łaską, oraz lekarza Baumgartena, który, powiedzmy nawiasem, lubił odgrywać sceptyka i chciał, aby wątpić we wszystko wyjąwszy medycynę. Tego wieczora król sprowadził go, aby się poradzić w przedmiocie jakiegoś niedomagania.

    Wieczór przeciągał się, a król, wbrew zwyczajowi, nie kwapił się życzyć im dobrej nocy oraz dać znak, że czas, by go opuścili. Ze spuszczoną głową i oczyma wlepionymi w żarzącą głownię trwał w głębokim milczeniu, znudzony towarzystwem, ale lękając się, nie wiadomo czemu, zostać sam. Hrabia Brahe wiedział dobrze, że obecność jego nie jest zbyt miła królowi, i już kilka razy wyrażał obawy, że Jego Królewska Mość potrzebuje może spoczynku; gest króla zatrzymywał go w miejscu. Z kolei lekarz napomknął o szkodliwości długiego czuwania dla zdrowia; ale Karol mruknął przez zęby;

    — Zostańcie; nie mam jeszcze ochoty spać.

    Wówczas próbowano kolejno rozmaitych przedmiotów rozmowy, które wyczerpywały się przy drugim lub trzecim zdaniu. Nie ulegało wątpliwości, że Jego Królewska Mość ma swój zły dzień, a w podobnych okolicznościach położenie dworaka jest bardzo trudne. Hrabia Brahe podejrzewając, że przyczyną królewskiego smutku jest żal po stracie małżonki, spoglą-dał jakiś czas na portret królowej wiszący w gabinecie, po czym wykrzyknął z głośnym westchnieniem:

    — Jaki ten portret podobny! To jej wyraz, tak majestatyczny i słodki zarazem.

    — Ba — odparł szorstko król, któremu zdawało się, że słyszy wyrzut, ilekroć ktoś wspomniał przy nim imię królowej. — Ten portret jest zbyt pochlebny. Królowa była brzy-dka.

    Następnie, zmierżony tajemnie własną szorstkością, wstał i zaczął chodzić po pokoju, aby ukryć wzruszenie, za które się rumienił. Zatrzymał się przed oknem wychodzącym na dziedziniec. Noc była ciemna, księżyc wchodził zaledwie w pierwszą kwadrę.

    Pałac, w którym dziś rezydują królowie szwedzcy, nie był jeszcze skończony; Karol XI, który rozpoczął jego budowę, mieszkał wówczas w dawnym pałacu, położonym na szczycie Ritterholm nad jeziorem Moelerskim. Jest to wielki budynek w kształcie podkowy. Gabinet króla był na końcu jednego skrzydła, prawie naprzeciw zaś znajdowała się wielka sala, w której zbierały się Stany, gdy miały wysłuchać jakiegoś orędzia Tronu.

    Okna tej sali były w tej chwili oświecone żywym blaskiem. Wydało się to królowi dziwne. Przypuszczał zrazu, że to lokaj jakiś ze świecznikiem. Ale co mógłby robić o tej go-dzinie w sali, której od dawna nie otwierano?. Przy tym światło było zbyt jarzące, aby miało pochodzić od jednego świecznika. Można było przypuszczać, że to pożar; ale nie było widać dymu, szyby nie były spękane, nie było słychać żadnego hałasu; wszystko zwiastowało raczej iluminację.

    Karol patrzał w te okna jakiś czas w milczeniu. Już hrabia Brahe miał ująć za taśmę i zadzwonić na pazia, aby zbadał przyczynę tej osobliwej jasności, ale król powstrzymał go.

    — Pójdę sam — rzekł.

    Mówiąc to widocznie zbladł, a fizjonomia jego wyrażała jak gdyby jakiś święty lęk. Mimo to wyszedł pewnym krokiem; szambelan i lekarz szli za nim, każdy z zapaloną świecą.

    Odźwierny, który piastował klucze, już był w łóżku. Baumgarten poszedł go obudzić i rozkazał mu w imieniu króla otworzyć natychmiast drzwi do sali tronowej. Sługa zdumiał się tym niezwykłym rozkazem; ubrał się spiesznie i dogonił króla niosąc pęk kluczy. Najpierw otworzył drzwi do galerii, która służyła niejako za przedpokój sali tronowej. Król wszedł; ale jakie było jego zdumienie, kiedy ujrzał ściany całkowicie obite kirem!

    — Kto kazał tak obić tę salę? — spytał gniewnie.

    — Najjaśniejszy Panie, nikt, o ile wiem — odparł zmieszany odźwierny. — Kiedy sprzątałem tu ostatni raz, sala była wyłożona dębem, jak zawsze... To pewna, że to obicie nie pochodzi z lamusa Waszej Królewskiej Mości.

    Król, idąc spiesznie, przebiegł już dwie trzecie krużganka. Hrabia i odźwierny szli tuż za nim. Lekarz Baumgarten został nieco w tyle, wahając się między obawą zostania samemu a lękiem przed następstwami przygody, która zapowiadała się w sposób dość szczególny.

    — Niech Wasza Królewska Mość nie idzie dalej! — wykrzyknął odźwierny. — Na mą duszę, w tym są jakieś czary! O tej porze... od śmierci królowej, Waszej Dostojnej małżonki... powiadają, że się przechadza w tym krużganku... Niech Bóg nas strzeże.

    — Wstrzymaj się, panie! — wołał i hrabia. — Czy nie słyszysz hałasu, jaki dochodzi z sali tronowej? Kto wie, na jakie niebezpieczeństwo Wasza Królewska Mość się naraża.

    — Panie — powiadał Baumgarten, któremu podmuch wiatru zgasił świecę — pozwól bodaj, abym poszedł po jaki dziesiątek gwardzistów...

    — Wchodźmy — rzekł król stanowczym głosem, zatrzymując się przed drzwiami sali tronowej. — A ty rzekł do odźwiernego — otwieraj prędko te drzwi.

    Pchnął je nogą, a hałas ten, powtórzony przez echo sklepień, rozległ się w krużganku jak wystrzał armatni.

    Odźwierny drżał tak, że kołatał kluczem o zamek nie mogąc doń trafić.

    — Stary żołnierz i drży — rzekł Karol wzruszając ramionami. — Dalej, hrabio, otwórz nam te drzwi.

    — Panie — odparł hrabia cofając się o krok — niech Wasza Królewska Mość każe mi iść wprost na paszczę duńskiej albo niemieckiej armaty, usłucham bez wahania; ale ty, panie, chcesz, abym wyzywał piekło.

    Król wyrwał klucze z rąk odźwiernego.

    — A więc — rzekł wzgardliwym tonem — ja sam je otworzę. — I zanim ktokolwiek mógł mu przeszkodzić, otwarł ciężkie dębowe drzwi i wszedł do wielkiej sali wymawiając te słowa: „W imię Boże”. Jego towarzysze, pchani ciekawością silniejszą niż strach i może wstydząc się opuścić swego króla, weszli z nim.

    Sala tronowa jarzyła się niezliczoną mnogością świec. Czarny kir zajął miejsce dawnego dywanu, za- haftowanego ludzkimi postaciami. Wzdłuż ścian widniały ustawione po porządku, jak zawsze, chorągwie niemieckie, duńskie lub moskiewskie, trofea żołnierzy Gu-stawa Adolfa. W środku można było rozpoznać sztandary szwedzkie, okryte żałobną krepą.

    Olbrzymie zgromadzenie zalegało ławki. Cztery Stany królestwa * zasiadały wedle swej rangi. Wszyscy byli ubrani czarno, a ta mnogość ludzkich twarzy, odcinających się jasno na ciemnym tle, olśniewała oczy tak, iż z czterech świadków tej niezwykłej sceny żaden nie mógł rozpoznać w tej ciżbie jakiejś znajomej twarzy. Tak aktor w obliczu mnogiej publi-czności widzi jedynie mętną masę, w której oczy jego nie mogą rozróżnić ani jednej osoby.

    Na wyniosłym tronie, z którego król zwykł był przemawiać do zgromadzenia, ujrzeli krwawego trupa. przybranego w oznaki monarsze. Po jego prawicy dziecko, stojąc z koroną na głowie, trzymało berło w ręce; po lewej stary człowiek lub raczej upiór — wspierał się na tronie. Przybrany był w uroczysty płaszcz, jaki nosili dawni wielkorządcy Szwecji, zanim Waza uczynił z niej królestwo. Naprzeciwko tronu wiele osób o poważnej i surowej postawie, odzianych w długie czarne suknie i wyglądających na sędziów, siedziało przy stole, na którym leżały wielkie księgi i kilka pergaminów. Pomiędzy tronem a ławkami znajdował się pieniek przybrany czarną krepą; tuż obok leżał topór.

    Nikt w tym nadludzkim zgromadzeniu jakby nie zauważył obecności Karola i trzech towarzyszących mu osób. Skoro weszli, usłyszeli zrazu mętny szmer, w którym ucho niezdo-lne było rozróżnić poszczególne dźwięki; następnie najstarszy z czarno odzianych sędziów. który zdawał się pełnić funkcję przewodniczącego, wstał i uderzył trzy razy ręką w otwartą księgę. Natychmiast uczyniła się głęboka cisza. Kilku młodych ludzi o szlachetnej postaci, bogato ubranych, z rękami związanymi na grzbiecie, weszło do sali drzwiami na wprost tych, które właśnie otworzył Karol XI. Szli z podniesioną głową i pewnym spojrzeniem. Za nimi tęgi człowiek, ubrany w kaftan z brunatnej skóry, trzymał koniec sznura pętającego im ręce. Ten, który szedł pierwszy i wyglądał na najznaczniejszego z jeńców, zatrzymał się w środku sali, przed pieńkiem, na który spojrzał z dumną wzgardą W tej samej chwili trupa jak gdyby przebiegł konwulsyjny dreszcz, a świeża i czerwona krew spłynęła z jego rany. Młody człowiek ukląkł, poddał głowę, topór błysnął w powietrzu i spadł natychmiast z hałasem. Strumień krwi trysnął na podwyższenie i zmieszał się z krwią trupa; a głowa, podskoczywszy kilka razy po zaczerwienionej posadzce, potoczyła się aż do stóp Karola, które ubroczyła krwią.

    Aż do tej chwili zdumienie odejmowało mu mowę; ale na ten straszny widok „język mu się rozwiązał”; postąpił krok ku podwyższeniu i, zwracając się do postaci przybranej w płaszcz wielkorządcy, wyrzekł śmiało znane zaklęcie:

    — Jeśliś jest od Boga, mów; jeśliś od Złego, zostaw nas w spokoju.

    Widmo odparło zwolna i uroczystym tonem;

    — Karolu Królu, ta krew popłynie nie za twego panowania... (tu głos stał się mniej wyraźny), ale w pięć panowań później. Biada, biada, biada krwi Wazów!

    Wówczas kształty licznych osób tego zdumiewającego zgromadzenia zaczęły blednąć stając się niby ubarwione cienie, a w końcu znikły zupełnie; fantastyczne świeczniki zgasły, świece zaś Karola i jego towarzyszy oświecały jedynie stare dywany, lekko kołysane wia-trem. Przez jakiś czas jeszcze słychać było dość melodyjny szmer, który jeden ze świadków porównywał do szmeru liści na wietrze, a inny do dźwięku, jaki wydaje struna harfy, gdy pęknie w chwili strojenia instrumentu. Wszyscy zgodzili się co do czasu trwania zjawiska, który oznaczono w przybliżeniu na dziesięć minut.

    Czarne draperie, ścięta głowa, strumienie krwi barwiące podłogę, wszystko to znikło wraz z widmami; jedynie pantofel Karola zachował czerwoną plamę, która sama jedna wystarczyłaby, aby mu przypomnieć sceny tej nocy, gdyby nie wyryły się aż nazbyt dobrze w

     

    * Szlachta, kler, mieszczaństwo i chłopi (przyp. tłum.)

    jego pamięci.

    Wróciwszy do swego gabinetu król podyktował sprawozdanie z tego, co widział, dał je podpisać towarzyszom i podpisał sam. Mimo ostrożności, jakie rozwinięto, aby utaić ten do-kument przed publicznością, dowiedziano się o nim rychło, nawet za życia Karola XI; istnieje jeszcze i aż do dziś nikt nie odważył się podać w wątpliwość jego autentyczność. Koniec aktu godny jest uwagi:

    „I jeśli to, co tu podałem — mówi król — nie jest wierną prawdą, wyrzekam się nadziei lepszego żywota, na który zasłużyłem może przez dobre uczynki, a zwłaszcza przez gorli-wość, z jaką pracowałem dla dobra mego ludu i dla obrony religii moich przodków.”

    A teraz, jeśli kto wspomni śmierć Gustawa III i sąd nad Ankarstroemem, jego mordercą, znajdzie z pewnością związek między owym wypadkiem a szczegółami tego osobliwego proroctwa.

    Młody człowiek ścięty w obecności Stanów oznaczałby Ankarstroema.

    Trup w koronie — to byłby Gustaw II.

    Dziecko, jego syn i następca — Gustaw Adolf IV.

    Starzec wreszcie — to byłby książę Sudermanii, wuj Gustawa IV, który był regentem królestwa, a potem królem po złożeniu z tronu bratanka.

     

    Z francuskiego przełożył Tadeusz Boy-Żeleński

     

     

     

    EMILE SOUVESTRE *

     

    RZEŹBIARZ Z CZARNEGO LASU

     

    Każdego, kto przemierza Księstwo Badeńskie, musi uderzyć charakter okolicy — łago-dny, a jednocześnie dziki. Nie ma chyba innej okolicy, gdzieby te sprzeczności były szczęśli-wiej skojarzone. Wszystko ma swój wyraz i swoją harmonię; rzec by można — olbrzymi park, w którym Bóg-architekt zgromadził całe piękno, jakie miał do stworzenia.

    Szczególniej na skraju Czarnego Lasu krajobraz nabiera wyrazu. Tam doliny rozciąga-jące się aż do Renu nagle się zwężają i tworzą szczeliny skalne, dające zaledwie przejście konikom fabrykantów wiśniaku. Doliny te, widziane ze wzgórza, wyglądają jak ogromne trójkąty, których podstawa dotyka rzeki, a wierzchołki łączy z górą wąska ścieżka.

    Trawy tych dolin, zwilżane cieplicami, dorównują zbożom. Zawsze zielone i falujące, ubarwione są taką ilością kwiecia, jakiej botanik nie byłby w stanie w ciągu dnia zebrać. Rzekłbyś — dywan z aksamitu i jedwabiu rzucony u stóp lasu. Pokrywa on doliny, wokół których kręci się tworząc tysiące zielonych spiral. Zatrzymuje się pod najwyższymi szczyta-mi, ukazującymi gdzieniegdzie przyprószone śniegiem łysiny.

    Między dwoma takimi wzgórzami, w głębi wąskiego jaru, gdzie znajdują ujście doliny, mieszkał przed wieloma laty młodzieniec nazwiskiem Herman Cloffer. Do dnia dzisiejszego starzy powtarzają często jego dzieje swoim synom. Opowiemy je tutaj nie według sagi mie-szkańców gór, lecz według relacji burmistrza uzdrowiska Badenwiller, który nam ją podał ze wszystkimi szczegółami i nauką stąd wynikającą. Kochał on bowiem Hermana od dzieciń-stwa i wysłuchał jego zwierzeń na łożu śmierci.

    Herman był synem nauczyciela. Otrzymał od ojca pewne wiadomości. Znał trochę łaciny, grał na skrzypcach i mówił dosyć biegle po francusku. Toteż nazywano go w okolicy: mistrz Cloffer.

     

    * Emile Souvestre (1806—1854) — powieściopisarz i dramaturg francuski. W powieściach był Souvestre rzecznikiem klas wydziedziczonych. (Przyp. tłum.).

    Od dzieciństwa ciosał kozikiem świerczynę, jak to zresztą czynią prawie wszyscy mieszkańcy gór. Zasmakował w tej pracy i potrafił nawet rzeźbić delikatne zabawki. Podróż do Bazylei dała mu możność obejrzenia różnych rzeźb gotyckich, co było dla niego jakby objawieniem. Zrozumiał on wówczas, czym jest sztuka i co cierpliwością można osiągnąć. To zdecydowało o jego powołaniu. Zaniechał rzeźbienia zabawek, któremu dotąd się poświęcał, i zaczął ciosać w drzewie wszystko to, co przykuwało jego wzrok. Studiował najdrobniejsze szczegóły kończąc dzieło, aby zaczynać od nowa, i to tak długo, aż nie dopiął swego. Nie pozostawiał nic niedokończonego, pracując z całym umiłowaniem dzieła i wyłącznie dla niego.

    Ta sumienna praca zaczęła niebawem dawać wyniki. Jego prace, początkowo niedosko-nałe i chaotyczne, stały się z czasem bardziej wierne, wyraźne i śmiałe. Trudności wykonania ustąpiły, powstały natomiast nowe — Herman potrafił nadać formę, lecz jego rzeźbom brako-wało ruchu; wiedza została nabyta, pozostało jedynie tchnąć życie w dzieło.

    Wtedy rozpoczęła się dla młodzieńca walka między twórczym natchnieniem a opierają-cą się martwą naturą. Jakże ta walka jest radosna, gdy ją uwieńczy powodzenie!

    Rzec by można, że drzewo było posłuszne wszystkim fantazjom Hermana; wydawało się, że sama jego myśl formuje i tworzy z niego rzeźbę. Zajęty wyłącznie swoją pracą i chcąc ją uczynić jak najbardziej zbliżoną do wyśnionego ideału, zatopił się w niej bez reszty. Ożywiał ją żądzą twórczą; wyczuwało się natężenie myśli w drżeniu jego ręki. Wszystko, co tworzył, nie było wynikiem obliczenia lub systemu, lecz wrażenia; rozumiał on sztukę jako odzwierciedlenie reakcji duszy ludzkiej na dzieła wielkiego twórcy.

    Jego prace, których początkowo nie odróżniano od prymitywnych rzeźb pasterzy le-śnych, zaczęły zwracać uwagę. Zainteresowano się nimi najpierw w Baden, potem w Berlinie, Wiedniu, Monachium. Handlarz, który zakupił pierwsze rzeźby za pół darmo, przynaglał mło-dzieńca do sprzedania mu dalszych, obiecując lepszą cenę.

    Po śmierci ojca Herman był jedyną podporą matki, toteż cieszył się, że dzięki swej pracy zapewni jej spokojną starość. Rzeczywiście niespodziewany dobrobyt zawitał do chaty. Odtąd można było dokupić nieco mebli do wiejskiego gospodarstwa, odświeżyć niedzielne ubrania i — gdy schodzili się wieczorami sąsiedzi — poczęstować ich czasem ciastem oraz butelką reńskiego wina. Wówczas Herman brał skrzypce i akompaniował matce, która wdzię-cznym jeszcze głosem śpiewała stare szwabskie piosenki i ballady Schillera, nauczone przez męża.

    W ten sposób Cloffer dzielił dnie na pracę i spokojne rozrywki, pozostawiając matce troskę o gospodarstwo. Uwolnił się od kłopotów materialnych, a jego życie stało się ustawi-czną, płodną medytacją. Nic go nic odrywało od pracy poza przyjemnościami sąsiedztwa i tkliwością rodziny. Mógł się całkowicie oddawać tajemnym rozkoszom tworzenia i długo ga-wędzić poufale ze swoim natchnieniem; jemu też poświęcał większość swego czasu i, pochło-nięty sztuką, nie ocierał się o rzeczywistość codziennego życia.

    Pewnego letniego wieczoru siedział przed chatą paląc fajkę z morskiej pianki i uderza-jąc w struny trzymanych na kolanach skrzypiec. Nagle zza zakrętu wyłonił się jeździec. Był to obcy człowiek w wieku około czterdziestu lat, elegancją i wyglądem zdradzający kogoś z wielkiego świata. Zatrzymał się o kilka kroków od chaty Cloffera i rozglądał się dookoła przykładając do oczu lorgnon. Wreszcie spostrzegł młodzieńca.

    — Oto, czego mi było potrzeba! — krzyknął po francusku.

    Następnie, zbliżając się ku niemu, wyjąkał ledwo zrozumiałą niemczyzną:

    —...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl