• [ Pobierz całość w formacie PDF ]

    Edmund de Amicis

    SERCE

    MAŁY PATRIOTA Z PADWY

    Pewnego razu parostatek francuski płynął z Barcelony, miasta hiszpańskiego, do Genui; a

    znajdowali się na pokładzie Francuzi, Włosi, Hiszpanie i Szwajcarowie. I był tam między

    innymi chłopiec jedenastoletni, biednie odziany, sam, który się trzymał ciągle na uboczu jak

    leśne zwierzątko, poglądając na ludzi spode łba! Bo to było tak: przed dwoma laty jego ojciec

    i jego matka, wieśniacy z okolic Padwy, sprzedali tego chłopca bandzie linoskoków, którzy

    nauczywszy go przeróżnych sztuk to pięścią, to kopaniem, to głodem, wędrowali z nim przez

    Francję i Hiszpanię, bijąc go bez litości i jeść mu nie dając. Więc kiedy przywędrowali do

    Barcelony, ów chłopiec, nie mogąc wytrzymać tego bicia i tego głodzenia i wyniszczony do

    ostatka sił, uciekł od swego dozorcy i oddał się w opiekę konsula włoskiego, który ulitowawszy

    się nad nim umieścił go na tym parostatku i dał mu list do kwestora w Genui, żeby tego

    biedaka do rodziców odesłał. Do tych rodziców, co go to sprzedali, jak gdyby był bydlęciem,

    nie człowiekiem. Biedny chłopiec był cały poraniony i ledwo się na nogach trzymał. Dali mu

    kajutę drugiej klasy. Patrzyli na niego ludzie, niejeden i zapytał o co, ale on nie odpowiadał. I

    tak się zdawało, że wszystkich nienawidzi i wszystkimi gardzi, tak mu dojadły i struły serce

    te razy i te głodzenia. Wszakże udało się trzem podróżnym przez uporczywe pytania rozwiązać

    mu jakoś język, tak że w kilku szorstkich słowach na pól włoskich, na pół hiszpańskich, a

    na pół francuskich opowiedział im swoją historię.

    Ci trzej podróżni to nie byli Włosi, ale zrozumieli, co ten chłopiec mówił, i trochę z litości,

    a trochę z tego, że im wino szumiało w głowie, dali mu pieniędzy żartując i namawiając, żeby

    im jeszcze co więcej opowiedział. A że do sali weszło w owej chwili kilka pań, wszyscy trzej

    chcieli się pokazać i rzucali mu pieniądze wołając: – Trzymaj, chłopcze! Trzymaj jeszcze! – i

    pobrzękując lirami po stole.

    Chłopiec napełnił kieszenie, podziękował półgłosem, zawsze jednako dziki, ale ze spojrzeniem

    pierwszy raz uśmiechniętym i wdzięcznym; po czym zaraz poszedł do swojej kajuty,

    zaciągnął firankę i siedział cicho, rozmyślając o swym dziwnym losie. Mógł teraz za te pieniądze

    nakupić sobie różnych łakotek, on, który przez dwa lata łaknął suchego chleba; mógł

    też kupić sobie w Genui ubranie, on, co od dwóch lat w łachmanach chodził; i także mógł

    przynieść je z sobą rodzicom, którzy pewnie inaczej by go wtedy przyjęli, niż gdyby przyszedł

    z próżnymi rękami. Przecież te pieniądze to były dla niego jakby mały majątek. Tak to

    on sobie rozmyślał pocieszony, poza firanką kajuty, podczas kiedy trzej podróżni rozmawiali

    z sobą siedząc przy obiadowym stole w pośrodku sali drugiej klasy. Pili i rozmawiali o podróżach

    swoich, o krajach, jakie poznali, i od słowa do słowa zaczęli mówić o Włochach.

    Zaczął jeden skarżyć się na oberże, drugi na koleje żelazne, a potem wszyscy wpadli w zapał

    i wygadywali na wszystko, co włoskie. Ten wolałby podróżować po Laponii, tamten

    opowiadał, jako w całych Włoszech są sami oszuści i złodzieje, trzeci prześmiewał się, że

    urzędnicy włoscy nie umieją czytać.

    – Naród nieuków! – rzekł pierwszy.

    – Brudasów! – rzekł drugi.

    – Zło... – zaczął trzeci i chciał powiedzieć „złodziei”, ale nie dokończył słowa.

    Grad soldów i półlirówek spadł im nagle na głowy, na plecy, potoczył się po stole, po pokładzie

    z piekielnym hałasem.

    Wszyscy trzej skoczyli wściekli patrząc w górę, a tu im jeszcze na twarze runęła garść

    miedziaków.

    – Macie tu swoje pieniądze! Trzymajcie swoje grosze! – krzyknął z pogardą chłopiec zerwawszy

    firankę swej kajuty. – Nie przyjmuję wsparcia od tych, którzy moją ojczyznę znieważają!

     

    MAŁA WIDETA LOMBARDZKA

    W 1859 roku, podczas wojny o oswobodzenie Lombardii, wkrótce po bitwie pod Solferino

    i San Martino, w której Francuzi i Włosi zwyciężyli Austriaków, w piękny poranek czerwcowy

    mały oddział konnicy z Saluzzo jechał stępa samotną ścieżyną w kierunku pozycji nieprzyjacielskich,

    bacznie rozglądając się po okolicy.

    Oddział prowadził oficer i wachmistrz, a wszyscy jeźdźcy patrzyli daleko przed siebie

    wytężonym wzrokiem w zupełnym milczeniu, spodziewając się lada chwila ujrzeć poprzez

    zarośla bielejące mundury austriackie. Tak przybyli do małego wiejskiego domku otoczonego

    wierzbami; przed nim stał dwunastoletni może chłopczyna strugając nożem gałązkę, z której

    sobie widocznie chciał gładki kij zrobić. Z otwartego okna domku powiewał szeroki trójkolorowy

    sztandar, ale wewnątrz nie było nikogo. Zapewne mieszkańcy wywiesiwszy chorągiew

    uciekli w obawie przed Austriakami.

    Ujrzawszy kawalerzystów, chłopiec odrzucił gałąź i zdjął czapkę. Był to piękny chłopczyna

    z ogorzałą twarzą, z dużymi, niebieskimi oczyma, z jasnymi, długimi włosami, a przez

    otwartą koszulę widać było nagie jego piersi.

    – Co ty tu robisz? – zapytał oficer zatrzymując konia. – Dlaczego nie uciekłeś razem z rodzicami?

    – Ja nie mam rodziców – odrzekł chłopczyna. – Jestem podrzutkiem, sierotą, co mi kto każe,

    to robię, a zostałem tutaj, żeby widzieć wojnę.

    – A nie widziałeś ty Austriaków?

    – Nie. Od trzech dni nie widziałem.

    Oficer pomyślał chwilę, zeskoczył z konia i zostawiając swoich żołnierzy jak byli, zwróconych

    w stronę nieprzyjaciela, wszedł do domu, a stamtąd wydrapał się na dach. Dom był

    niski. Z dachu widać było tylko mały kawałek najbliższej okolicy.

    Oficer znów myślał przez chwilę, patrząc to na otaczające domek drzewa, to na swoich

    żołnierzy, po czym nagle zapytał chłopca:

    – Słuchaj, bąku! Masz ty dobre oczy?

    – Ja? – odrzekł malec. – Ja o wiorstę wróbla dojrzę...

    – A potrafiłbyś wyleźć na czubek tego drzewa?

    – Na czubek tego drzewa? Ja?... Za pół minuty wylezę!

    – A umiałżebyś mi powiedzieć, co stamtąd widać? O tam! Chmury kurzawy, błyszczące

    bagnety, konie?...

    – Co bym zaś nie miał umieć.

    – A co chcesz za tę usługę?

    – Co ja chcę? – powtórzył chłopiec i uśmiechnął się. – Nic nie chcę. Co mam chcieć! A

    zresztą, dla Szwabów to bym tego za żadne skarby nie zrobił. Ale dla naszych! Przecie ja jestem

    Lombardczyk.

    – Dobrze. Właźże prędko!

    – Zaraz, tylko trzewiki zdejmę...

    Zdjął trzewiki, ścisnął pasek od spodni, rzucił czapkę w trawę i objął pień wierzby.

    – Uważaj!... – krzyknął oficer chcąc go powstrzymać, jak gdyby zdjęty nagłym jakimś

    strachem.

    Chłopiec obrócił się i spojrzał pytająco swymi pięknymi, niebieskimi oczyma.

    – Nic już, nic – rzekł oficer.– Wyłaź dalej. Chłopak wdrapywał się jak kot na drzewo.

    – Patrzeć przed siebie! – krzyknął wtedy oficer na swoich żołnierzy. W parę minut był już

    malec na samym wierzchołku. Uczepiony u samego czuba, stał pośród gęstwiny liści, lecz z

    piersią odkrytą, a słońce tak promiennie biło w jego jasną głowę, że była jak gdyby złota.

    Oficer zaledwie mógł go dojrzeć, tak się na tej wyżynie maleńki wydawał.

    – Prosto przed siebie patrz i daleko! Jak najdalej możesz! – krzyknął ku niemu.

    Dosłyszał chłopak i żeby lepiej widzieć, puścił się prawą ręką drzewa i do czoła ją od

    słońca przystawił.

    – Co tam widzisz? – zapytał oficer.

    Pochylił się chłopak nieco ku niemu i osłoniwszy ręką usta z jednej strony, żeby głos łatwiej

    szedł, odpowiedział:

    – Dwóch ludzi konnych na wielkim gościńcu.

    – Daleko?

    – Będzie z pół mili.

    – Ruszają się?

    – Nie, stoją.

    – I co jeszcze widzisz? – Zapytał oficer po chwili milczenia. – Patrz teraz w prawo!

    Chłopiec odwrócił się w prawo, po czym rzekł:

    – Niedaleko cmentarza, pomiędzy drzewami, coś błyszczy... Coś jakby bagnety...

    – A ludzi widzisz?

    – Nie. Pewno się w zbożu skryli.

    Wtem dał się słyszeć świst kuli, który przeszywszy wysoko powietrze, daleko gdzieś, poza

    domem, skonał.

    – Złaź, chłopcze! – krzyknął oficer. – Dojrzeli cię! Nie chcę już nic więcej! Złaź zaraz!

    – Kiedy ja się nie boję!... – odkrzyknął malec.

    – Złaź! – powtórzył oficer. – A co widzisz na lewo?

    – Na lewo?

    – Tak, na lewo!

    Chłopiec obrócił głowę w lewą stronę, w tejże chwili drugi świst, ostrzejszy i niżej, przeszył

    powietrze. Chłopak wstrząsnął się cały.

    – Do kaduka! – zawołał. – Mierzą we mnie jak w drozda... Kulka przeleciała tuż, tuż...

    – Złaź! – krzyknął rozkazująco zirytowany oficer.

    – Zaraz zlezę! – odrzekł chłopiec. – Tylko żem się o gałąź zahaczył, proszę pana. Na lewo,

    chciał pan wiedzieć?...

    – Na lewo, ale złaź! – krzyknął oficer.

    – Na lewo – zawołał chłopiec odwracając się piersią W tę stronę – tam gdzie kaplica, zdaje

    mi się, że widzę...

    Trzeci świst wściekle zatargał powietrzem i nagle chłopak począł na dół lecieć chwytając

    się gałęzi, po czym spadł głową na dół i z otwartymi ramiony.

    – Przekleństwo! – krzyknął oficer skoczywszy ku niemu.

    Chłopiec leżał na wznak, z szeroko odrzuconymi rękami, nieprzytomny. Krew cienkim pasemkiem

    sączyła się po lewej stronie piersi. A już wachmistrz i dwaj żołnierze skoczyli z koni.

    Schylił się oficer, rozerwał chłopcu koszulę – kula karabinowa przeszyła mu lewe płuco.

    – Nie żyje! – krzyknął oficer.

    – Owszem, żyje! – odrzekł stary wachmistrz.

    – Ach biedny, dzielny chłopcze! – wołał oficer. – Odwagi! Odwagi!

    Ale gdy tak mówił: „Odwagi!” i przyciskał mu swoją chustką ranę, chłopczyna przymknął

    oczy i opuścił głowę. Umarł.

    Zbladł oficer i patrzył na niego przez chwilę, potem mu głowę miękko na trawie położył,

    podniósł się, stanął nad nim i znów patrzył.

    Wachmistrz i dwaj żołnierze patrzyli także na chłopca stojąc nieruchomo. Inni zaś zwróceni

    byli ku nieprzyjacielowi.

    – Biedny chłopczyna! Biedne, dzielne dziecko! – powtarzał oficer smutnie.

    Po czym zbliżył się do domu, wziął z okna trójkolorową chorągiew i okrył nią jak całunem

    małe, nieżywe ciałko, zostawiając odsłonioną twarz tylko. Wachmistrz położył przy zmarłym

    jego trzewiki, czapkę, kijek na pół ostrugany i nożyk.

    Stali tak jeszcze nad nim przez chwilę w milczeniu, po czym oficer zwrócił się do wachmistrza

    i rzekł:

    – Przyślemy po niego ambulans wojskowy. Zginął jak żołnierz. Pochowają go żołnierze.

    Będzie miał pogrzeb wojskowy.

    To powiedziawszy przesłał ręką pocałunek od ust umarłemu i krzyknął:

    – Na koń!

    Skoczyli wszyscy na siodła, oddział się połączył i ruszył drogą. A w kilka godzin później

    mały poległy odbierał honory wojskowe. O zachodzie słońca posunęły się przednie straże

    włoskie szeroko rozwiniętym frontem ku nieprzyjacielowi, a na drodze, którą przebieżał z

    rana oddział kawalerii, posuwał się dwoma szeregami wielki batalion bersalierów, którzy

    kilka dni przedtem mężnie zdobyli Wzgórze św. Marcina.

    Wiadomość o śmierci chłopca doszła już tych walecznych żołnierzy, zanim opuścili swój

    obóz. Ścieżyna biegnąca wzdłuż jasnego strumienia o kilka tylko kroków oddaloną była od

    małego domku.

    Więc kiedy pierwsi oficerowie tego batalionu zobaczyli małego trupka, jak leżał u stóp

    drzewa przykryty trójkolorowym sztandarem, oddali mu pokłon szpadami; jeden zaś z nich

    schylił się nad brzeg strumyka, zerwał parę kwiatów, których tam było pełno, i rzucił zmarłemu.

    Tak zaraz inni bersalierzy, jak szli, tak się schylali, rwali kwiaty i rzucali je tak samo.

    W kilka minut ciało chłopczyny było nimi zupełnie pokryte, a oficerowie i żołnierze idąc, tak

    mówili:

    – Brawo, mały Lombardczyku!...

    – Żegnaj, chłopczyno!

    – Niech żyje sława!

    – Żegnaj, mały żołnierzu!...

    Wtem jeden z oficerów rzucił mu swój medal zasługi. Inny znów pochylił się i ucałował

    zimne czoło chłopca. A kwiaty padały ciągle na bose nożyny, na piersi skrwawione, na jasną

    główkę jego. A on jak gdyby spał na trawie, otulony w sztandar, z tą białą twarzą, cichy,

    uśmiechnięty... właśnie jak gdyby czuł biedny chłopczyna tę pośmiertną sławę i jak gdyby

    był rad, że życie oddał za Lombardię swoją.

     

    MAŁY PISARCZYK Z FLORENCJI

    Przechodził kurs czwartej klasy w szkole elementarnej. Śliczny to był Florentczyk, z czarnymi

    włosami, a białą twarzą, najstarszy syn pewnego urzędnika kolei żelaznych, który mając

    liczną rodzinę, a małą pensje, żył w niedostatku.

    Ojciec kochał go bardzo. Pobłażliwy był dla niego i dobry. Pobłażliwy we wszystkim, tylko

    nie w tym, co dotyczyło szkoły. Na tym punkcie był surowym i wymagającym, bo chłopiec

    musiał nauki kończyć jak najprędzej i jak najprędzej objąć jakiś urząd, żeby pomagać

    rodzinie. A wiadomo, że kto chce prędko cos znaczyć, musi tęgo pracować i nie tracić czasu,

    lipiec choć się chłopiec uczył dobrze, ojciec jeszcze go i tak do nauki zapędzał. Bo sam już

    nie bardzo był młody, a w ciężkiej pracy czuł się postarzałym przedwcześnie.

    Niemniej jednak, choć nią tak obarczony w swym urzędzie, brał jeszcze to stąd, to zowąd

    jakąś poboczną pracę, żeby tylko nastarczyć potrzebom domowym. Najczęściej było to przepisywanie,

    na którym mu część nocy schodziła codziennie, a nieraz i świt zastawał go przy

    nim.

    W ostatnich czasach podjął się u jednego wydawcy dzienników i książek zapisywania na

    opaskach nazwisk i adresów abonentów; a za każde pięćset takich opasek, zaadresowanych

    dużymi literami i czytelnie, dostawał trzy liry. Ale robota owa bardzo go męczyła i często się

    na nią skarżył przed swoją rodziną.

    – Tracę oczy – mawiał – dobija mnie ta praca po nocach. Aż jednego razu powiada do niego

    ów najstarszy synek:

    – Tato, daj mi to robić za siebie! Wiesz przecie, jak ja ładnie piszę i zupełnie podobnie do

    ciebie. Ale ojciec odpowiedział:

    – Nie, synu! Przede wszystkim nauka. Twoja szkoła daleko ważniejsza niźli te opaski; wyrzucałbym

    sobie, gdybym ukrócił choć godzinę. Dziękuję ci, ale nie chcę i nie ma o czym

    gadać.

    A syn wiedział, że w tych rzeczach nie ma co się z ojcem upierać i nie upierał się.

    Ale oto, jak sobie poradził.

    Wiedział dobrze, że ojciec jego kończy pisanie o północy i idzie do sypialni ze swojej izdebki.

    Tego był pewny. Kiedy na wielkim zegarze wybiła dwunasta, słyszał zawsze odsuwanie

    krzesła od stołu i powolne kroki ojca.

    Więc jednej nocy przeczekawszy, aż się ojciec do łóżka położy, wstał cicho, ubrał się i po

    omacku poszedłszy do izdebki owej zapalił lampę, usiadł przy biurku, na którym bielił się

    stos opasek wraz z listą adresową, i niewiele myśląc zaczął pisać, naśladując zupełnie pismo

    swego ojca.

    I miło mu było pisać, i rad był, choć się i bał trochę, a opaski zapisane piętrzyły się przed

    nim. Od czasu do czasu kładł pióro, zacierał ręce, znów zaczynał pisać z zapałem, nastawiając

    ucha i uśmiechając się z lekka.

    Zapisał sto sześćdziesiąt. Zarobił lira.

    Przestał, położył pióro, skąd je wziął, zagasił światło i na palcach do łóżka powrócił.

    Tego dnia w południe siadł ojciec do stołu w wybornym humorze. Nic a nic nie pomiarkował.

    Bo tę robotę wykonywał mechanicznie, na godziny ją mierząc, i często przy niej myśląc

    o czym innym, a dopiero nazajutrz liczył zapisane opaski.

    Siedząc tak wesół przy stole, poklepał syna po ramieniu i rzekł:

    – Ech, Julku, jeszcze z twego ojca lepszy pracownik, niżeś myślał!

    W dwie godzin machnąłem wczoraj wieczór o trzecią część więcej roboty niż zwykle!

    Jeszcze moja ręka sprawna, a i oczy pełnią swoją służbę.

     

    A Julek milczał, szczęśliwy, i tylko w duchu tak mówił; „Biedny tato! Nie tylko mu ułatwiam

    robotę, ale przyczyniam mu radości, że się młodszym i silniejszym czuje. Dobra nasza!

    Nie traćmy odwagi!”

    Tak zachęcony powodzeniem czekał nocy, a gdy dwunasta wybiła, znowu wstał cicho i

    dalej do roboty. I tak przez wiele nocy wciąż, jedna po drugiej. A ojciec ciągle jeszcze nic nie

    miarkował. Raz tylko wychodząc po kolacji rzekł:

    – Nie do uwierzenia, co nafty w domu wychodzi od jakiegoś czasu!

    Julek drgnął, ale rozmowa na tym się skończyła, a nocna robota szła dalej. Jednakże, przerywając

    tak sen każdej nocy, chłopiec nie wypoczywał dostatecznie; toteż rankiem wstawał

    zmęczony, a wieczorem przy odrabianiu lekcji ledwo że otwierał oczy. Aż jednego dnia,

    pierwszy raz w życiu, usnął nad kajetem.

    – Chłopak! Co ty!... – krzyknął jego ojciec. – Do roboty! Dalej, śpiochu!

    Wstrząsnął się i do lekcji zabrał.

    Ale następnego wieczora i później było znów to samo. A nawet było gorzej jeszcze.

    Drzemał nad książkami, wstawał późno, lekcje odbywał, aby zbyć, zdawał się zniechęcony do

    nauk.

    Ojciec zaczął na niego uważać, potem zamyślać się, wreszcie wyrzucać mu lenistwo.

    – Julku! – rzekł pewnego rana. – Co się z tobą stało? Już ty nie ten, co dawniej. Bardzo mi

    się to nie podoba. Bardzo mię to martwi! Zważ, że cała nadzieja rodziny na tobie spoczywa.

    Jestem z ciebie nierad! Rozumiesz?

    Ten wyrzut, pierwszy raz tak ostrym wypowiedziany głosem, zmartwił nieboraka ogromnie.

    „Prawda – pomyślał. – Nie może tak być dalej. Trzeba zakończyć tę pomoc i to złudzenie...”

    Ale tegoż wieczora, jakby naumyślnie, ojciec wychodząc z domu rzekł bardzo wesoło:

    – Wiecie ? W tym miesiącu zarobiłem tymi adresami o trzydzieści dwa liry więcej niżeli w

    zeszłym! – Co rzekłszy dobył z szuflady paczkę cukierków, które kupił, żeby dzieciom sprawić

    uciechę z powodu tak powiększonego zarobku.

    Julek znów nabrał otuchy i rzekł sobie:

    „Nie, drogi ojcze! Będę cię jeszcze łudził, jeszcze ci pomagał! Dobędę ostatnich sił, żeby

    lekcjami przez dzień nastarczyć, a nocami będę jeszcze pracował dla ciebie, dla mamy, dla

    braci...”

    A ojciec tak mówił dalej:

    – Trzydzieści dwa liry więcej, to nie bagatela! Cieszmy się, dzieci. Jedno z was tylko – tu

    wskazał ręką Julka – martwi mnie i smuci.

    A Julek wysłuchał wyrzutu tego w milczeniu, połykając łzy, które mu się do oczu cisnęły,

    a jednocześnie uczul w sercu wielką, wielką słodycz.

    I zapamiętale pracować zaczął. Ale nowe znużenie, do dawnego znużenia dodane, coraz

    było trudniejszym do przezwyciężenia.

    Tak trwały rzeczy coś przez dwa miesiące. Ojciec strofował Julka prawie co dzień i patrzył

    na niego coraz niechętniejszym wzrokiem. Aż dnia pewnego poszedł do nauczyciela, żeby z

    nim pomówić o tym, a nauczyciel rzekł:

    – Owszem, lekcje odrabia, bo to inteligentne dziecko, ale tego dawnego zapału do nauki

    nie ma. Drzemie w klasie, nie uważa, jest roztargniony. Ćwiczenia pisze coraz krótsze, aby

    zbyć, i bazgrze je po prostu. O, jestem pewny, że mógłby przy dobrej woli zupełnie inaczej

    się uczyć!

    Tego wieczora wziął ojciec chłopca na stronę i tak do niego mówił, z niebywałą u niego

    powagą:

    – Julku! Wszak widzisz, jak ja pracuję, jak sobie życie skracam dla rodziny. Ty jednak nie

    chcesz mi ułatwić tego. Nie masz serca ani dla mnie, ani dla matki, ani dla braci!

     

    – Ach nie! Nie mów tak, tato! – zawołał Julek wybuchając płaczem i już otwierał usta, żeby

    wyznać wszystko, ale ojciec przerwał mu i rzekł:

    – Wiesz, w jak ciężkich warunkach żyjemy. Wiesz, że aby wyżyć, trzeba dobrej woli i poświęcenia

    wszystkich w rodzinie. Wiesz, że ja sam musiałem podwoić pracę. Tego miesiąca

    liczyłem na sto lirów gratyfikacji z kolei, a dowiedziałem się, że nie dają żadnej.

    Usłyszawszy to Julek cofnął wyznanie, które już mu się na usta cisnęło z duszy, i w

    mgnieniu oka odzyskując siłę woli rzekł sam sobie:

    „Nie, tato! Nic ci nie powiem! Będę jeszcze pracował tajemnie dla ciebie. Za to strapienie,

    jakie ci sprawiam, wynagrodzę ci pomocą w twych trudach. W szkole i tak promocję dostanę.

    Pierwsza rzecz i najpilniejsza, pomagać ci w utrzymaniu nas wszystkich i ulżyć ci w tej pracy,

    która cię zabija!”

    Od tej rozmowy przeszło znowu dwa miesiące. Dwa miesiące nocnej pracy i dziennego

    wyczerpania, rozpaczliwych wysiłków dziecka i gorzkich wymówek ojca. Gorsze jednak od

    wymówek było to, że ojciec stawał się dla syna coraz ozięblejszy, że rzadko tylko odzywał

    się do niego, jakby to było dziecko stracone dla jego serca, po którym nic dobrego spodziewać

    się nie można, tak że unikał nawet spojrzenia na niego.

    ...

    [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • wzory-tatuazy.htw.pl