-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Andrzej SapkowskiChrzest ognia Wówczas rzekła wróżka do wiedmina: "Takš ci dam radę: obuj żelazne buty, we do ręki kostur żelazny. Id w żelaznych butach na koniec wiata, a drogę przed sobš kosturem macaj, łzami skraplaj. Id przez ogień i wodę, nie ustawaj, wstecz się nie oglšdaj. A gdy już zedrš się chodaki, gdy zetrze się kostur żelazny, gdy już od wiatru i żaru wyschnš twe oczy tak, że już ni jedna łza z nich wypłynšć nie zdoła, wówczas na końcu wiata odnajdziesz to, czego szukasz i to, co kochasz. Być może." I Wiedmin poszedł przez ogień, i wodę, wstecz się nie oglšdał. Ale nie wzišł ni butów żelaznych, ni kostura. Wzišł tylko swój miecz wiedmiński. Nie posłuchał słów wróżki. I dobrze zrobił, bo to była zła wróżka. Flourens Delannoy, Bajki i klechdyRozdział pierwszy W krzakach darły się ptaki. Zbocze parowu porastała gęsta, zbita masa jeżyn i berberysów, wymarzone miejsce do gniazdowania i do żeru, nic tedy dziwnego, że roiło się tam od ptactwa. Zawzięcie trylowały dzwońce, wiergotały czeczotki i piegże, co chwila rozbrzmiewało też dwięczne "pink-pink" zięby. Zięba dzwoni na deszcz, pomylała Milva, odruchowo spoglšdajšc na niebo. Nie było chmur. Ale zięby zawsze dzwoniš na deszcz. Przydałoby się nareszcie trochę deszczu. Miejsce na wprost wylotu kotlinki było dobrym myliwskim stanowiskiem, dajšcym niezłe szansę na udane polowanie, zwłaszcza tu, w Brokilonie, mateczniku zwierzyny. Władajšce potężnym obszarem lasu driady polowały niezmiernie rzadko, a człowiek jeszcze rzadziej odważał się tu zapuszczać. Tutaj żšdny mięsa lub skór łowca sam stawał się obiektem łowów. Brokilońskie driady nie miały litoci dla intruzów. Milva przekonała się kiedy o tym na własnej skórze. Czego jak czego, ale zwierza w Brokilonie nie brakowało. Jednak Milva tkwiła w zasadzce już ponad dwie godziny i nadal nic nie wychodziło na strzał. Polować z marszu nie mogła - panujšca od miesięcy susza wysłała poszycie chrustem i lićmi, trzeszczšcymi przy każdym kroku. W takich warunkach tylko bezruch w zasadzce mógł zaowocować sukcesem i zdobyczš. Na gryfie łuku usiadł motyl admirał. Milva nie płoszyła go obserwujšc, jak składa i rozkłada skrzydełka, patrzyła równoczenie na łuk, nowy nabytek, którym wcišż jeszcze nie przestała się cieszyć. Była zawołanš łuczniczkš, kochała dobrš broń. A ta, którš trzymała w dłoni, była najlepszš z najlepszych. Milva miała w życiu wiele łuków. Uczyła się strzelać ze zwykłych jesionowych i cisowych, ale prędko zrezygnowała z nich na rzecz refleksyjnych laminatów, jakich używały driady i elfy. Elfie łuki były krótsze, lżejsze i poręczniejsze, a dzięki warstwowej kompozycji drewna i zwierzęcych cięgien również o wiele "szybsze" od cisowych - wystrzelona z nich strzała dosięgała celu w czasie dużo krótszym i po płaskim torze, co w znacznej mierze eliminowało możliwoć zniesienia przez wiatr. Najlepsze egzemplarze takiej broni, gięte poczwórnie, nosiły wród elfów nazwę zefhar, taki bowiem runiczny znak tworzyły wygięte ramiona i gryfy łuku. Milva używała zefarów przez ładnych kilka lat i nie sšdziła, by mógł istnieć łuk, który je przewyższał. Ale wreszcie trafiła na taki łuk. Było to oczywicie na Hrakim Bazarze w Cidaris, słynnym z bogatej oferty dziwnych i rzadkich towarów zwożonych przez żeglarzy najdalszych zakštków wiata, zewszšd, dokšd docierały fregaty i galeony. Milva, gdy tylko mogła, odwiedzała bazar i oglšdała zamorskie luki. Tam włanie nabyła łuk, o którym sšdziła, że posłuży jej przez wiele lat - pochodzšcy Zerrikanii zefar wzmacniany szlifowanym rogiem antylopy miała za doskonały. Przez rok. Albowiem rok póniej, na tym samym straganie, u tego samego kupca zobaczyła istne cudo. Łuk pochodził z dalekiej Północy. Miał łęczysko długie na szećdziesišt dwa cale, mahoniowy, dokładnie wyważony majdan i płaskie, laminowane ramiona, sklejone z zeplatajšcych się warstw szlachetnego drewna, waHllaycn cięgien i koci wielorybich. Od innych leżšcych obok kompozytów różniła go nie tylko konstrukcja, ale i cena - i cena włanie zwróciła uwagę Milvy. Gdy jednak, wzięła łuk do ręki i wypróbowała go, zapłaciła bez wahania i bez targów tyle, ile żšdał handlarz. Czterysta novigradzkich koron. Rzecz jasna, nie miała przy sobie tej niebotycznej sumy - w targu powięciła swój zerrikański zefar, pęk sobolowych łupieży i przecudnej roboty elfi medalionik, koralowš kameę w wianuszku rzecznych pereł. Ale nie żałowała. Nigdy. Łuk był niewiarygodnie lekki i wprost idealnie celny. Choć niezbyt długi, krył w kompozytowo - żyłowych ramionach nielichego kopa. Zaopatrzony w wypiętš na precyzyjnie podgiętych gryfach jedwabno-konopnš cięciwę, przy dwudziestoczterocalowym nacišgu dawał pięćdziesišt pięć funtów mocy. Prawda, bywały łuki które dawały nawet osiemdziesišt, ale Milva uważała te za przesadę. Wystrzelona z jej wielorybiej pięćdziesištki pištki strzała pokonywała odległoć dwustu stóp w czasie pomiędzy dwoma uderzeniami serca, a na sto kroków miała aż nadto impetu, by skutecznie porazić jelenia człowieka za, jeli nie nosił zbroi, przeszywała na wylot. Na zwierzęta większe od jelenia i na ciężkozbrojnych Milva rzadko polowała. Motyl odleciał. Zięby nadal darły się w krzakach. I nadal nic nie wychodziło na strzał. Milva oparła się barkiem o pień sosny, zaczęła wspominać. Ot tak, żeby zabić czasu.***** Do jej pierwszego spotkania z wiedminem doszło w lipcu, dwa tygodnie po wydarzeniach na wyspie Thanedd i wybuchu wojny w Dol Angra. Milva wróciła do Broklionu po kilkunastodniowej nieobecnoci, przyprowadziła resztki komanda Scoia'tael, rozbitego w Temerii podczas próby przedostania się na teren objętego wojnš Aedirn. Wiewiórki chciały przyłšczyć się do powstania wznieconego przez elfy w Dol Blathanna. Nie powiodło im się, gdyby nie Milva, byłoby po nich. Ale znalazły Milvę i azyl w Brokilonie. Zaraz po przyjedzie poinformowano jš, że Aglais pilnie oczekuje jej w Col Serrai. Milva zdziwiła się trochę. Aglais była przełożonš brokilońskich uzdrowicielek, a głęboka, pełna goršcych ródeł i jaskiń kotlina Col Serrai była miejscem uzdrowień. Usłuchała jednak wezwania, będšc przekonana, że chodziło jakiego leczonego elfa, pragnšcego za jej porednictwem skontaktować się ze swym komandem. A gdy zobaczyła rannego wiedmina i dowiedziała się, w czym rzecz, wpadła w istny szał. Wybiegła z groty z rozwianym, włosem i całš złoć wyładowała na Aglais. - Widział mnie! Widział mojš twarz! Czy pojmujesz, czym mi to grozi? - Nie, nie pojmuję - odrzekła chłodno uzdrowicielka. - to Gwynbleidd, Wiedmin, Przyjaciel Brokilonu. Jest tu od czternastu dni, od nowiu. I jeszcze jaki czas upłynie, zanim będzie mógł wstać i normalnie chodzić. Pragnie wieci ze wiata, wieci o jego bliskich. Tylko ty możesz mu ich dostarczyć. - Wieci ze wiata? Chyba rozum straciła, dziwożono! Czy ty wiesz, co teraz dzieje się na wiecie, za granicami twojego spokojnego lasu? W Aedirn trwa wojna! W Brugge, w Temerii i w Redanii zamęt, piekło, wielkie łowy! Za tymi, co rebelię wszczęli na Thanedd, goniš wszędy! Wszędy pełno szpiegów i an'giyare, jedno słowo nieraz wystarczy uronić, usta skrzywić, gdy nie trza, i już kat ci w lochu czerwonym żelazem zawieci! A ja na przeszpiegi mam chodzić, dopytywać się, wieci zbierać? Karku nadstawiać? I dla kogo? Dla jakiego półżywego wiedmina? - A co to on mi, brat albo swat? Icie rozumu zbyła, Aglais! - Jeli masz zamiar wrzeszczeć - przerwała spokojnie driada - to idmy dalej w las. Jemu potrzebny jest spokój. Milva obejrzała się mimo woli na wylot jaskini, w której przed chwilš widziała rannego. Kawał chłopa, pomylała odruchowo, choć chudy, ale jedna żyła... Łeb biały, ale brzuch płaski niby u młodzika, widno, że trud mu za uchem, nie słonina i piwo... - On na Thanedd był - stwierdziła, nie zapytała. - Rebeliant. - Nie wiem - wzruszyła ramionami Aglais. - Saasjf Potrzebuje pomocy. Reszta mnie nie obchodzi. Milva żachnęła się. Uzdrowicielka znana była z niechęci do gadania. Ale Milva zdšżyła już wysłuchać podobnych relacji driad ze wschodniej rubieży Brokilonu, więc działa już wszystko o wydarzeniach sprzed dwóch tygodni. O kasztanowłosej czarodziejce, która zjawiła się w Brokilonie w błysku magii, o przywleczonym przez niš kalece ze złamanš rękš i nogš. Kalece, który okazał się wiedminem, znanym driadom jako Gwynbleidd, Biały Wilk. Poczštkowo, opowiadały driady, nie wiadomo było, co czynić. Pokrwawiony Wiedmin na przemian krzyczał i mdlał, Aglais nakładała prowizoryczne opatrunki, czarodziejka klęła. I płakała. W to ostatnie Milva absolutnie nie wierzyła - a bo to widział kto kiedy płaczšcš magiczkę? A póniej przyszedł rozkaz z Duen Canell, od Srebrnookiej Eithne, Pani Brokilonu. Czarodziejkę odprawić, brzmiał rozkaz władczyni Lasu Driad. Wiedmina leczyć. Leczono go. Milva widziała. Leżał w jaskini, w niecce pełnej wody z magicznych brokilońskich ródeł, jego unieruchomione w szynach i na wycišgach kończyny spowite były gęstym kożuchem leczšcych pnšczy conynhaeli i darni purpurowego żywokostu. Włosy miał białe niby mleko. Był przytomny, choć leczeni conynhaelš zwykle bez ducha leżš, bredzš, magia przez nich gada... - No? - beznamiętny głos uzdrowicielki wyrwał jš z zzadumy. - Jak tedy będzie? Co mam mu powiedzieć? - Żeby do wszystkich biesów poszedł - warknęła Milva, podcišgajšc obcišżony sakwš i myliwskim nożem pas. - I ty też id do biesa, Aglais. - Twoja wola. Nie przymuszę cię. - Prawa. Nie przymusisz. Poszła w las, pomiędzy rzadkie sosny, nie oglšdajšc się. Była zła. O wydarzeniach, jakie miały miejsce w pierwszy lipcowy nów księżyca na ostrowie Thanedd, Milva wiedziała, Scoia'tael mówili o tym bez przerwy. Podczas z... [ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl