-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Antoni Słonimski
Artykuły pierwszej potrzeby
Notatki i uwagi 1951-1958
Wydanie polskie: 1959Literatura w podręcznikach szkolnych
Liczne artykuły dyskusyjne, które ukazały się na łamach „Życia Warszawy” i artykuł Karsta zamieszczony w „Przeglądzie Kulturalnym” poruszyły opinie i ośmieliły do dalszych wypowiedzi tych wszystkich, którym nieobojętny jest stan naszej kultury i naszego piśmiennictwa. Nie trzeba bowiem zapominać, że studenci polonistyki to przyszli nauczyciele i krytycy literaccy. Schematyzm niewątpliwie jest zjawiskiem groźnym, ale czytelnik ma drogę ucieczki, zniechęcony do literatury współczesnej może sięgnąć do klasyków. Gdy krytykuje się naszą współczesną prozę czy poezję, niemałą pociechą jest myśl, że po raz pierwszy w dziejach naszego kraju szerokie masy mają dostęp do wielkiej literatury światowej.
Inaczej rzecz się ma z absolwentami i studentami polonistyki. Lękać się należy, iż ci potępieńcy wciągnięci w piekielne kręgi krytyki literackiej, w owo „literaturoznawstwo”, które łączy brzydką nazwę z takąż treścią, puszczeni na tą jednotorową drogę żelazną, kręcić się będą od stacji Wulgaryzmy Wielkie do stacji Nuda Dolna.
Student polonistyki przychodzi na uniwersytet z pewnym zasobem wiedzy nabytej w szkole średniej. Wsiada do tego pociągu z bagażem niewielkim, ale dość osobliwym. Zainteresowany zawartością tego bagażu kupiłem sobie parę podręczników szkolnych. Oto leży przede mną Zarys literatury polskiej cz. II, obejmująca lata 1918-1950. Jest to już drugie wydanie, którego nakład sięga siedemdziesięciu tysięcy egzemplarzy. Aprobata została przedłużona pismem Ministerstwa Oświaty na rok szkolny 1953/54. Jest to jedyny i obowiązujący podręcznik omawiający dwudziestolecie i literaturę współczesną. To już nie takie czy inne czytanki dla dzieci, ale podręcznik maturalny. Warto więc nieco dokładniej przyjrzeć się metodzie, argumentacji i formie stylistycznej tego Zarysu literatury polskiej.
Na stronie piątej znajdujemy zdanie: „Drugim kierunkiem zabłąkanej w irracjonalizmie myśli burżuazyjnej był fideizm.” Podręcznik opatrzony jest licznymi przypisami i objaśnieniami. Słowo fideizm nie jest opatrzone żadnym objaśnieniem. Widocznie autorzy podręcznika rezerwują sobie przypisy i objaśnienia na okazje poważniejsze. Istotnie na stronie sto sześćdziesiątej trzeciej znajdujemy przy nazwisku Sherlock Holmes objaśnienie: „Sławny detektyw angielski.” Stosując konsekwentnie podobną metodę objaśnień trzeba by nazwać Pana Tadeusza sławnym porucznikiem legionów.
Dowiadujemy się również prawdy niezwykłej o Tuwimie. Otóż okazuje się, że...pierwsze tomiki poetyckie Juliana Tuwima... stanowią wczesny okres twórczości poety”. Widocznie u innych poetów pierwsze tomiki stanowią późniejszy okres ich twórczości.
Na stronie jedenastej znajdujemy niezupełnie potrzebną, ale za to zupełnie fałszywą historię nieprzyznania nagrody Nobla Stefanowi Żeromskiemu. Po stwierdzeniu, że w roku 1922 Żeromski „zyskał już sławę międzynarodową”, co mija się z prawdą, bo niestety Żeromski nigdy tej sławy nie osiągnął, następuje dość oryginalna charakterystyka burżuazji europejskiej tego okresu. Podręcznik mówi o Żeromskim: „...w r. 1922 mógł otrzymać nagrodę Nobla, gdyż opinia publiczna szwedzka była do tego przygotowana. Jednakże niechęć sfer burżuazyjnych uniemożliwiła pisarzowi uzyskanie nagrody.” Czyżby to znaczyło, że opinia szwedzka nie była burżuazyjna, czy może były wtedy dwie burżuazje, jedna dobra szwedzka, a druga niedobra polska? Rozumiałbym to rozróżnienie, gdyby chodziło o żyletki. Po co to wszystko zostało napisane?
Ten drobny przykład pokazuje, jak autorzy Zarysu literatury polskiej zbywają byle frazesem sprawy wymagające znajomości przedmiotu. Jest to niemal zasadą. Dowiadujemy się więc, że „Skamander” powstał „głównie dla obrony interesów zawodowych paru początkujących poetów – rówieśników”. Interesy zawodowe początkujących poetów w roku 1920 musiały być bardzo poważne, jeśli dla obrony tych intratnych interesów warto było zakładać pismo! Na stronie trzydziestej ósmej dowiaduję się o sobie, że byłem dyrektorem Instytutu Kultury Polskiej w Londynie i wróciłem na stałe do kraju... „po zlikwidowaniu tej polskiej placówki kulturalnej przez rząd angielski”. Otóż rząd angielski nie zlikwidował tej placówki, bo Instytut istnieje nadal. Dowiedzieliśmy się więc, że w Londynie istnieje sławny detektyw Sherlock Holmes, ale nie istnieje Instytut Kultury Polskiej, a przecież nie trzeba było Sherlocka Holmesa, aby sprawdzić stan faktyczny.
Można powiedzieć, że są to wszystko drobne usterki, łatwe do poprawienia, i że te braki okupione są pewnie trafną analizą literatury współczesnej i sumiennym doborem tekstów. Byłoby to twierdzenie lekkomyślne. Ze stu stron tekstu krytycznego poświęcono około dwudziestu stron Broniewskiemu, ale tylko jedną linijkę druku Mieczysławowi Jastrunowi, aby nas poinformować, że jest on autorem powieści o Mickiewiczu. Przy omawianiu dwudziestolecia nie starczyło miejsca na wymienienie choćby z nazwiska Leśmiana, Pawlikowskiej, Zegadłowicza czy Parandowskiego. W rozdziałach poświęconych literaturze Polski Ludowej pominięto całkowicie Adolfa Rudnickiego i Mariana Brandysa. Tak popularny poeta, jak Gałczyński, nie jest nawet wspomniany z nazwiska. Uczeń klasy jedenastej nie znajdzie nawet najkrótszej charakterystyki twórczości Jarosława Iwaszkiewicza czy Jerzego Andrzejewskiego.
Próżno szukalibyśmy jakiejś informacji o autorze najpopularniejszej książki powojennego dziesięciolecia. Igor Newerly nie jest nawet wspomniany. Oczywiście autorzy podręcznika mogą się tłumaczyć, że gdy opracowywano podręcznik, Newerly nie dostał jeszcze nagrody państwowej. Ale proszę zauważyć, że nowe wydanie Zarysu literatury polskiej w nakładzie siedemdziesięciu tysięcy podpisano do druku w lutym 1953 r. Cóż to znaczy? Znaczy to, że ani autorzy podręcznika, ani Ministerstwo Oświaty nie uważało za stosowne sprawdzić, co zostało do druku podpisane i jaka jest aktualna wartość jedynego podręcznika omawiającego literaturę Polski Ludowej.
Czy to jest wszystko, co szkoła daje uczniom w zakresie literatury współczesnej? Nie. Maturzysta ma jeszcze znane mu z klasy ósmej Wypisy polskie. Jest to gruby tom obejmujący okres od pozytywizmu do dnia dzisiejszego. Wypisy polskie idą już w trzecim wydaniu. Nakład trzeciego wydania wynosi sto osiemdziesiąt tysięcy. Pod względem stylistycznym Wypisy polskie lepsze są od Zarysu literatury z tej prostej przyczyny, że nie ma tam w ogóle żadnego tekstu redakcyjnego. Autorzy ograniczyli się do wyboru autorów charakterystycznych w ich mniemaniu dla okresu ostatniego siedemdziesięciolecia. Nie umiem sobie wytłumaczyć, jak spółka autorska redagując Wypisy polskie mogła pominąć takich poetów i pisarzy tego okresu, jak Stanisław Wyspiański, Wacław Berent czy Boy Żeleński. Nie wiem, jakie względy nakazały pomieścić tam wiersze Urgacza, a pominąć Marię Dąbrowską i Juliana Tuwima. Czemu znalazły się tam dwa wiersze Woroszylskiego, ale tylko jeden króciutki fragment Stefana Żeromskiego.
Być może chór autorów Wypisów polskich odpowie mi, że nie tylko ważny jest wybór pisarzy tego okresu, ale i problematyka utworów. Mam jednak poważne wątpliwości co do znaczenia złych wierszy na tematy choćby najbardziej ze względów politycznych wskazane.
Jedyny wiersz Staffa pomieszczono w dziale „Rozkład kultury burżuazyjnej”. Jest to wiersz „O szyby deszcz dzwoni jesienny”. Widać chodziło o pokazanie, że rozkład burżuazji odbywał się w czasie deszczu.
Nie chodzi mi o mnożenie przykładów tego rodzaju, bo nie ma w nich niczego rozweselającego. Jest to bardzo smutna i przykra sprawa, że niewątpliwe błędy popełnione przez autorów Wypisów polskich i Zarysu literatury polskiej nie zwróciły dotąd niczyjej uwagi, że podręczniki te z roku na rok zostają przez Ministerstwo Oświaty akceptowane bez zmian. Alarmującym faktem jest, że w tej tak ważnej dla kultury polskiej dziedzinie nie poprawa następuje, ale wyraźne pogorszenie. Podręcznik Wyki, Libery i Jakubowskiego mimo takich czy innych zastrzeżeń spełnia swoje zadanie. Gdy jednak przychodzi do omawiania okresów tak ważnych, jak dwudziestolecie i literatura Polski Ludowej, daje się do rąk uczniom klas ostatnich wypisy i podręczniki złe, niechlujne – to znaczy politycznie szkodliwe.
Sprawa jest nie tylko pilna, ale trudna i poważna. Można poprawić błędy stylistyczne, można sprostować nieścisłe informacje, można dać sprawiedliwszy i zgodny z tradycją naszego piśmiennictwa wybór autorów w wypisach szkolnych.
Te przykłady brakoróbstwa nie wynikają tylko z przypadku. Trzeba odważnie sięgnąć do przyczyn, które powodują wulgaryzację podobnego traktowania piśmiennictwa. Nie należy jednak popadać w przesadny pesymizm. Realizm i humanizm obronią się i przetrwają, ale jest naszym obowiązkiem dbać, aby niekompetencja, lekkomyślność i prymitywizm nie zaciemniały istotnej treści tych dwu pięknych idei naszej epoki.
Recenzja z książki telefonicznej
Pierwszą książką, którą przeczytałem po moim powrocie do kraju, było spore, dwustustronicowe dziełko pt. Spis telefonów warszawskiego okręgu poczty i telekomunikacji.
Nie pusta ciekawość skłoniła mnie do tego czynu. Przeczytałem całą książkę telefoniczną z taką uwagą i sumiennością, na jaką nie umiałbym zdobyć się czytając jakikolwiek inny polski utwór współczesny. Czytałem to dzieło nocą, przy blasku świecy, gdyż powodem bezpośrednim tej lektury było zepsucie się światła elektrycznego w moim mieszkaniu.
Cóż prostszego niż w podobnej sytuacji zatelefonować do pogotowia elektrycznego? Trzeba oczywiście szukać numeru albo na „Pogotowie Elektryczne”, albo na „Elektryczne Pogotowie”. Przerzucałem beztrosko stronice książki telefonicznej, aż powoli owładnął mną nerwowy niepokój. Ani na „P”, ani na „E” upragnionego numeru nie znalazłem. A może na „Zepsute światło”, albo „Światło uszkodzone?” Nie ma. Może na „Uszkodzenie prądu” albo na.,Prądu uszkodzenie”? Nie ma. A może w ogóle nie ma Pogotowia Elektrycznego? Jest, bo tak mi powiedział dozorca domu, a ja dozorcom domów wierzę. Wreszcie wpadłem na trop; zacząłem szukać na „Siedź w ciemności” i znalazłem. Co prawda nie na „Siedź”, ale na „Sieć”. Pragnę się z wami podzielić tym odkryciem. Jeśli zepsuje się wam światło, telefonujecie, oczywiście bezskutecznie (bo Pogotowie Elektryczne prywatnych ludzi nie obsługuje), pod „Sieć Elektryczna”.
Zaintrygowany tą niezwykłą przejrzystością układu książki telefonicznej zabrałem się do metodycznej lektury tego dziełka.
Już na stronie trzeciej zastanowiła mnie uwaga: „Abonenci, których nazwa po ukazaniu się spisu telefonów zmieniła się wskutek zmian wewnętrzno-organizacyjnych...” Cóż by to znaczyć mogło? Czyżby to znaczyło, że abonenta, którego nazywaliśmy dyrekcją, obecnie wobec zmian wewnętrzno-organizacyjnych należy nazywać centralnym zarządem? Albo przeciwnie. A może chodzi o wewnętrzno-organizacyjne zmiany w życiu małżeńskim abonenta? Są to jednak sprawy dość błahe. Również nie ma większego znaczenia, że pod telefonem redakcji „Nowej Kultury” odzywa się redakcja „Muchy”. Są to pewnie jakieś złośliwości wewnętrzne dyrekcji „Czytelnika”.
Poważniejsze wątpliwości budzi już przepis używania aparatu telefonicznego. Obliczyłem, że do manipulacji, które tam są zalecone, trzeba mieć po osiem palców u każdej ręki. Dopiero jednak po przeczytaniu uwagi na stronie czwartej popadłem w głębszą zadumę. Oto jej brzmienie: „Przy oczekiwaniu na sygnał zgłoszenia się stacji należy słuchawkę trzymać przy uchu, a nie odkładać na bok, gdyż absorbuje to nadmiernie organa połączeniowe, utrudniając otrzymanie sygnału przez innych abonentów.” Nie wiem, o czyich organach połączeniowych tu mowa i jest dla mnie zupełną tajemnicą, skąd stacja wie, czy ja trzymam słuchawkę przy uchu czy na boku. Czyżby aparaty telefoniczne były jednocześnie aparatami telewizyjnymi, przez które dyrekcja telefonów sprawdza zachowanie się każdego abonenta?
Jeśli tak jest, to i my mamy prawo kontrolować Dyrekcję Telefonów, zwłaszcza że na okładce Spisu telefonów pomieszczono piękną polszczyzną napisane zawiadomienie, iż „wydawnictwo prosi ponadto o zgłaszanie w sposób wyżej wskazany uwag krytycznych i wniosków odnośnie redakcji i układu spisu”.
Wydaje mi się, że trzeba zwracać nieco więcej uwagi na dziwolągi stylistyczne naszego stylu urzędowego. Czytałem niedawno o przyjaźni „narodu polsko-chińskiego”. Mam bardzo wiele przyjaźni dla narodu chińskiego, ale wolałbym nieco mniej chińszczyzny w formularzach, ankietach, drukach urzędowych i książkach telefonicznych.
Wróg domowy
Wróg domowy ma czarną tubkę i czarny sznur, który się zawsze skręca i jest za krótki. Ma również tarczę. O sposobie używania tej tarczy opatrzonej numerami czytamy w informacjach podanych przez spis telefonów: „Należy czekać na sygnał zgłoszenia się centrali i dopiero potem wykręcać potrzebny numer, nie śpiesząc się, cyfra po cyfrze w tym porządku, w jakim jest wydrukowany w spisie telefonów.” Słusznie! Zmiana porządku cyfr może przecież dać zupełnie inny, najzupełniej niepożądany numer. W dalszych instrukcjach umieszczonych w spisie telefonów czytamy: „Przy nakręcaniu numeru palec powinien dochodzić do języczka oporowego, po czym palec wyjmuje się.” Chyba, żeby kto zapomniał języczka oporowego w gębie albo wsadził palec i nie wyjął.
Są to wskazówki teoretyczne, w praktyce sprawa telefonowania jest nieco bardziej skomplikowana. Normalnie, gdy zaczynamy nakręcać, sygnał odzywa się, nim dokręcimy do końca. Po parokrotnych próbach dokręcamy numer szczęśliwie, aby przekonać się, że sygnał nie odzywał się w czasie nakręcania, bo w ogóle się nie odzywa. Oczywiście, gdy sygnał się odezwie, numer jest zajęty. Gdy numer nie jest zajęty, oznacza to, że nikogo nie ma w domu. Czasem jednak łączymy się łatwo i szybko, jest sygnał, głos się odzywa, ale nie ten, bo to była pomyłka. Zawsze mnie zastanawiało, dlaczego te inne, fałszywe połączenia są tak łatwe, dlaczego nigdy nie są zajęte, dlaczego ten facet z fałszywego numeru zawsze przesiaduje w domu. Tak wyglądają sprawy, gdy my zamierzamy telefonować. Jeszcze gorzej jest, gdy inni telefonują do nas.
Wróg domowy odzywa się zawsze, gdy siadamy do jedzenia albo przeciwnie. Dwa są rodzaje telefonów: towarzyskie i z interesem. Towarzyskie rozpoczynają się zapytaniem: – Co słychać? – Odpowiadam zwykle: – Słychać trzepanie dywanów, słychać, jak gosposia tłuczkiem bije mięso na zrazy albo tnie na stolnicy koperek do zupy pomidorowej, słychać, jak coś bulgocze i piszczy w rurach od kanalizacji, słychać, jak pod oknem ktoś oznajmia komuś innemu, że jego matka oddawała się za pieniądze, słychać srebrny głos sygnaturki z kościoła Świętej Anny. – Jednym słowem, typowe hałasy i odgłosy warszawskiej kamienicy z okolic Krakowskiego Przedmieścia. Czasem pada inne zapytanie: – Co robicie dzisiaj wieczorem? – (To znaczy, że facet chce przyjść.) Odpowiadam zwykle: – Dziś wieczorem nawiązuję do tradycji narodowej, kontaktuję się z masami, przeciwstawiam się imperialistom, walczę o jakość. – To zwykle odstrasza najoporniejszych.
Drugi rodzaj telefonów to: – Zaraz będzie mówił dyrektor Iksiński – po czym następuje bardzo długa przerwa, słychać, jak piekielnie zajęty Iksiński kończy rozmowę z kim innym i wreszcie krzyczy: – Halo! – Jest roztargniony, nie może sobie przypomnieć po co i do kogo dzwoni: – Aha, chodzi o to, żebyście napisali artykuł na temat tej waszej awantury z Amerykanami w Montrealu, co toście ich tak wykpili z tą Mickey Mouse. No i o tych arrasach. Moglibyście tam też coś dać o waszym spotkaniu z Erenburgiem, no i naturalnie coś przeciw emigracji. Na środę. Może być wierszem. – Jak widać, facet nie robi trudności, idzie mi na rękę, zgadza się na taryfę ulgową, jest tak zgodny, że przyjmie nawet, gdy to wszystko opiszę wierszem. Na takie propozycje odpowiadam zwykle spokojnie i z godnością: – My nie napiszemy. My w ogóle nie piszemy na zamówienie, sprzedajemy tylko gotowy towar. – Jest to oczywiście zemsta na Iksińskim, bo Iksiński stale traktuje mnie nie jak prywatnego człowieka, ale jak firmę handlową albo instytucję użyteczności społecznej. Telefonowałem niedawno do Ministerstwa Wielkich Spraw, w którym Iksiński jest dyrektorem wydziału Zatajenia Najważniejszych Informacji.
– Kto mówi? – spytała mnie sekretarka Iksińskiego.
Podałem moje nazwisko.
– Skąd dzwonicie? – spytała sekretarka.
– Z domu – odpowiedziałem skromnie.
– Ale ja się pytam, z jakiej instytucji?
– Z żadnej, po prostu z domu.
– No dobrze, ale gdzie pracujecie? – pytała zniecierpliwiona sekretarka.
– Pracuję na Pegazie – odpowiedziałem również zniecierpliwiony.
– Dlaczego od razu nie mówicie, że pracujecie w Pagecie? Zaraz was połączę z dyrektorem.
Najgroźniejszy jest jednak facet, który mnie uważa za Centralę Rybną. Miałem wczoraj taki telefon:
– Czy to Centrala Rybna?
– Nie – odpowiedziałem. – Omyłka.
Po chwili telefon znów zadzwonił.
– Czy to Centrala Rybna?
– Omyłka – odpowiadam.
– To po co pan podchodzi do telefonu? – krzyczy zniecierpliwiony facet.
To mnie zatkało. Oczywiście, wiedząc, że nie jestem Centralą Rybną, nie powinienem podchodzić do telefonu.
Stąd morał wynika, że najlepiej w ogóle nie podchodzić do telefonu. Dziewięćdziesiąt procent telefonów jest wymierzonych przeciwko nam. Telefon to wróg domowy.
Przeczytałem ten felieton żonie. Powiedziała: – Po coś to wszystko napisał? Cały dzień siedzisz przy telefonie i ciągle się pytasz, czy nikt nie dzwonił. Teraz rzeczywiście nikt do ciebie nie będzie chciał telefonować.
Orfeusz opętany
Wynalazek radia, a zwłaszcza wprowadzenie w użycie głośników, stworzyło nową, nie znaną dotąd udrękę. Powstał nowy imperializm, imperializm dźwiękowy. Grozę powiększa fakt, że jest to imperializm permanentny. Agresor atakuje nas przy jedzeniu, spaniu, pracy i odpoczynku. Zwłaszcza latem w miejscowościach wypoczynkowych nieprzyjaciel nie daje nam chwili wytchnienia, zajmuje bazy na korytarzach, w jadalniach, w domach sąsiednich i w naszych własnych pokojach. Od rana do wieczora radio ryczy, syczy, wyje, piszczy, chrypi wrzeszczy, świszczy, huczy.
Muzyka stała się najbardziej arogancką ze sztuk. Jakże dyskretnie i dobrze wychowane wydają się inne sztuki piękne! Któregoś dnia, gdy zmęczony muzyką taneczną dobiegającą z dansingu i muzyką symfoniczną przedzierającą się przez ścianę od mego sąsiada-melomana zasnąłem wreszcie, przyśnił mi się sen pełen grozy. Oto muzy malarstwa, rzeźby, architektury i literatury pozazdrościły muzyce i równej zażądały nad człowiekiem władzy. Po przebudzeniu, gdy wziąłem rankiem książkę leżącą na stoliku nocnym i zacząłem ją czytać, zdarzył się fakt przeraźliwy i krew w żyłach mrożący. Gdy znudzony tą powieścią współczesną, która miała dwa lata temu załatwić niezmiernie ważne zagadnienia terenowe, które tymczasem stały się nieważne, i napiętnować pewne sprawy, które tymczasem stały się godne pochwały, próbowałem odłożyć książkę, książka nie dała się zamknąć. Wobec tego spróbowałem zamknąć oczy i oto jakaś siła obca i nieznana przemocą otworzyła mi powieki. A więc to nie był sen. Musiałem czytać powieść wbrew mej woli, powieść napisaną na innym etapie! Co gorsza, nagle, gdy moje prawe oko śledziło dzieje pozytywnego bohatera, pod moje oko lewe zakradł się wiersz. Nie było tam rytmu, rymów i sensu, ale powtarzały się co parę linijek nazwy krajów i słowo „gołąb”, co było oczywistym dowodem, że jest to utwór autora bardzo upolitycznionego. Wiersz i powieść mieszały się razem, co zresztą nie wpływało na pogorszenie się powieści ani nie psuło wiersza, a raczej nieco łagodziło sytuację.
Po paru godzinach nagle przyszedł moment ulgi. Książka dała się zamknąć, wiersz znikł z pola mego widzenia. Była to jednak tylko ulga chwilowa, bo oto nagle moje prawe oko wypełniło się wielkim obrazem olejnym o tematyce produkcyjnej. Na podium koloru brukwi stał robotnik w bluzie koloru brukwi i w ręku trzymał papier tego samego koloru co podium. Obok stało paru właścicieli twarzy koloru marengo w czerwony rzucik oraz przedstawiciel młodzieży koloru brukwi. Jednocześnie przed moim okiem lewym ukazała się głowa kobiety o trzech oczach w twarzy ozdobionej kapeluszem, na którym spoczywał ościotrup śledzia. Nie miałem wątpliwości, iż mam przed sobą z prawa obraz profesora G., a z lewa Picassa. Mimo iż oba te kierunki malarskie znajdują zgodne pomieszczenie w głowach naszych oficjalnych krytyków plastycznych, w mojej głowie pomieścić się nie mogły.
Zacząłem krzyczeć z bólu i rozpaczy, ale jęki moje zagłuszało radio, które w tej chwili odezwało się z nową mocą i wigorem. Była tam teraz i muzyka taneczna, i symfoniczna, i ludowa, jednocześnie nadawano audycję literacką, na którą składały się fragmenty wspomnianej już przeze mnie powieści i wiersz na temat drobiu. Zemdlałem. Gdy ocknąłem się, z ulgą skonstatowałem, że to jednak wszystko było snem. Znikły obrazy, książka dawała się grzecznie zamknąć, tylko radio trwało.
Czyż istotnie nie ma ucieczki przed tą arogancką muzą, przed tym Orfeuszem opętanym? Istnieje wielka i poważna organizacja, która się nazywa Komitetem Obrońców Pokoju. Ponieważ jestem członkiem tego Komitetu, mam nieśmiałą propozycję, aby nasz Komitet wyłonił mały Podkomitecik Obrońców Pokoju Sypialnego, Pokoju Jadalnego i Pokoju do Pracy przed agresją muzyki.
A może po prostu Komitet Obrońców Spokoju? Albo Międzynarodowy Komitet do Walki z Radioidiotami?
Odczyt o Mickiewiczu
Pragniemy dziś zaprezentować jako satyryka ADAMA MICKIEWICZA. Ale proszę nie myśleć, że tu chodzi o jakieś parodie, bo ostatecznie z każdego tekstu poetyckiego można zrobić zabawny numer satyryczny. Nawet taki posępny utwór jak: Ojciec zadżumionych Słowackiego – może w pewnych warunkach nabrać nieoczekiwanej niefrasobliwości. Wyobraźmy sobie na przykład, że Ojca zadżumionych deklamuje staruszek, który nie lubi dzieci i zacierając rączki, mówi z chichotem: „Maleńkie dziecko karmiła mi żona, prócz tego dziecka, trzech synów, trzy córki, cała rodzina dzisiaj pogrzebiona... Tej samej nocy Hafne i Amina umarły leżąc przy sobie...” Albo wyobraźmy sobie zrzędnego starca, który deklamuje: „Czego chcesz od nas, Panie, za twe hojne dary?”
Ale nie o to chodzi, pragniemy podać oryginalne teksty i prawdziwą interpretację, aby przypomnieć Mickiewicza jako satyryka. Nasza wiedza o Mickiewiczu bardzo się pogłębiła. Nie tak dawno jeszcze temu, przed wojną, odnaleziono przeszło stuletnią staruszkę, która pamiętała Mickiewicza. – Pamiętam – mówiła – był taki Adaś Mickiewicz, syn Mikołaja. Tak, tak, był taki w Wilnie, ale potem wyjechał do Kowna i nikt już nigdy o nim nic nie słyszał.
Tak było przed wojną. Dziś wszyscy słyszą o Mickiewiczu i dzieła jego naprawdę zabłądziły pod strzechy. Aby jednak powiedzieć coś istotnego o naszym wieszczu, zwróciłem się o pomoc do jednego z naszych wybitnych znawców literatury. Profesor bardzo był chętny i powiedział: – Rozumiem, chodzi o coś lekkiego i przystępnego. Mogę panu powiedzieć parę rzeczy nawet dość zabawnych. Otóż każdy wie, że akcent zestrojowy nie przeczy naruszaniu średniówki, bo przecież rytm amfibrachicznotrocheiczny spełnia regułę niezbieżności akcentów, a tymczasem niektórzy nasi teoretycy uważali, że reguła niezbieżności jest warunkowa! A przecież dziecko każde wie, że reguła niezbieżności jest obszerniejsza, bo obejmuje daktyle es duże, dwa małe i es duże, es małe. Przyzna pan, że to dość zabawne, aby nie poznać się, na czym polega rytm mickiewiczowskiej wersyfikacji tonicznej! – Hmm – powiedziałem. – Co pan powiedział? – spytał profesor. – Nic – powiedziałem. – Uważam, że to rzeczywiście bardzo śmieszne. – Panie – powiedział profesor – to jeszcze nic. Powiem panu coś lepszego. Mickiewicz zastosował instrument sylabotoniczny, ale nie przyłożył go do ośmiozgłoskowca. Niech mi pan teraz powie, jakie z tego musiały wyniknąć konsekwencje? – Hmm – powiedziałem – chyba przykre. – Otóż nic podobnego. Po prostu Mickiewicz przejął grę kompetentów trocheicznych i trzyakcentowych. Dobre, co? – Powiedziałem, że dobre, bo co miałem powiedzieć, ale przyznają państwo, że to wszystko było trochę za trocheiczne. Pomyślałem sobie, że trzeba o Mickiewiczu powiedzieć coś żywego, prostego, coś komunikatywnego.
Poradzono mi jakiegoś instruktora wczasowego, który miewa stale pogadanki kulturalne. Spotkałem jednego w Jastrzębiej Górze. Bardzo sympatyczny chłopak. Spytałem go, czy może coś takiego wygłosić dla ras. Powiedział: – Mogę. Mogę o Avicennie, o Leonardzie, o Hugo i mogę o Mickiewiczu. – To świetnie – powiedziałem. – Powie pan tak bez przygotowania? – Mam przygotowane – powiedział. – Wygłosiłem sto czterdzieści pogadanek oświatowych. Mam dwie do wyboru. Pogadanka numer trzy – pięciominutowa pod gołym niebem, albo pogadanka o wieszczu numer osiem – piętnaście minut w świetlicy. – Powiedziałem mu: – Wal pan tę pięciominutówkę pod gołym niebem.
– Dobra – powiedział. – Baczność! Zbiórka! raz, dwa, trzy. Celem pogadanki dzisiejszej jest rozpracowanie realistyczne zagadnienia poezji w ogólności, a wieszcza Adama Mickiewicza w szczególności. Co to jest poezja? Proszę notować. Poezja jest to ustawianie liter pod rząd w celach prorządowych. Jakie są cele poezji? a) nawiązywanie, b) nastawianie, c) pobudzanie. Jakie są rodzaje poezji? a) liryczna, b) dramatyczna, c) epidemiczna.
Rzeczony poeta Adam Mickiewicz urodził się w terenie z rocznika siedemnaście dziewięćdziesiąt osiem, z matki cywila. Po dojściu do pełnoletności poeta zaczął cierpieć za ojczyznę i przydzielony został do reprezentacyjnej drużyny trzech wieszczów, czyli trój skoku kultury narodowej. W ostatecznej klasyfikacji zajął pierwsze miejsce o pierś przed Juliuszem Słowackim. Trzeci poeta, niejaki Krasiński, odpadł w ćwierćfinale.
Poeta okazał się naszym najwybitniejszym długodystansowcem, pokrywając cały etap naszej literatury w rekordowym czasie stylem klasycznym w odróżnieniu od obecnych młodych poetów, którzy w swojej siedzibie na Krakowskim Przedmieściu uprawiają krótkodystansowe biegi przez płotki – w stylu dowolnym. Dlaczego nazywamy Mickiewicza wieszczem? Dlatego, że przewidywał. Wieszcz przewidywał między innymi ogonki na poczcie głównej przy ul. Nowogrodzkiej, mówiąc:
„Ktokolwiek będzie w nowogrodzkiej stronie, niech klnie i zmówi paciorek.” Przewidział również programy muzyczne Radia Polskiego, mówiąc: „Wszystkim się zdawało, że to Wojski gra jeszcze, a to wojsko grało.” Przewidział współczesną prozę polską, pisząc: „Stary Brandys trzech synów, tęgich jak sam blondynów...”, oraz proroczym widzeniem przewidział wyniki spotkań naszej reprezentacji piłkarskiej w zaprzyjaźnionych krajach demokracji ludowych, pisząc: „Nam strzelać nie kazano...” Najważniejszym utworem wieszcza była Oda do młodości, w której wieszcz rzucił hasło: „Młodości, ty nad poziomy wy-la-tuj!”
To mi powiedział nasz młody instruktor wczasowy.
Wystawa w Royal Academy of Arts
Powiedział kiedyś Chesterton, że za lat tysiąc, gdy jakiś archeolog odkopie w zburzonym Londynie, wśród gruzów British Museum, słynnego lwa asyryjskiego, powie z uznaniem: Ci Anglicy to jednak byli utalentowani ludzie.
Zwiedzając niedawno otwartą wystawą malarstwa w Royal Academy przypomniałem sobie to powiedzenie Chestertona. Gdyby za tysiąc lat odnaleziono te obrazy, jakie dałyby one świadectwo o dzisiejszej Anglii? Poruszony tą myślą patrzałem na tę wystawę obrazów, nie szukając w niej wartości artystycznych, których niewiele bym tam zresztą znalazł, ale szukając dokumentów epoki, w której żyjemy.
Badacz przeszłości, gdyby miał na podstawie tych obrazów wyrobić sobie pojęcie o życiu i obyczajach brytyjskich z połowy dwudziestego stulecia, doszedłby przede wszystkim do przekonania, że w Anglii w roku 1950 nikt nie pracował. Mężczyźni siedzieli z nogą założoną na nogę, niektórzy, zwłaszcza starsi, przybrani byli w ciężkie metalowe łańcuchy i staroświeckie peruki. Kobiety nie zakładały nogi na nogę, ale na szyjach miały sznury pereł. Obserwator musiałby skonstatować pewną rozbieżność w relacji rzeźbiarzy i malarzy. Według malarzy kobiety w roku 1950 ubierały się w długie powłóczyste suknie. Rzeźbiarze przedstawiali kobiety tego okresu nago, konno i z rozpuszczonymi włosami (Lady Godiva).
Musiałby badacz tych obrazów dojść do przekonania, że w Anglii 1950 roku nie znano pary, elektryczności ani motorów spalinowych. Wśród tysiąca zebranych obrazów ani jeden nie przedstawia parowozu, samolotu czy samochodu.
Jeśli chodzi o żywność tego okresu, to próżno by szukać wśród obrazów Royal Academy soczystych martwych natur holenderskich, pełnych mięsiwa, dziczyzny, dzbanów piwa, ryb i owoców. Nie ma tam ani kawałka mięsa. Motywem są: jarzyny, kwiaty i jedna ryba. Sądząc po tematyce i kolorystyce tych martwych natur należałoby przyjść do przekonania, że Anglicy tego okresu byli wegetarianami i daltonistami.
Pejzaż angielski nie uległ zmianie od osiemnastego stulecia. Nie ma pól uprawnych, same tylko pastwiska lub ogrody wielkich rezydencji. Uważny badacz znalazłby jednak drobny nowy szczegół.
Postacie ludzkie w pejzażu stoją zwykle w pozycji pochylonej, trzymając w ręku małe metalowe motyki osadzone na długich kijach. (Golf?)
Oficjalne malarstwo angielskie nie mówi prawdy o życiu narodu. Nie ma tam obrazów przedstawiających ciężką pracę robotników stalowni, doków portowych czy kopalni. Artyści oficjalni poświęcili się wyłącznie portretowaniu małej grupy pasożytów społecznych. Jest to, jak gdyby malarz krajobrazu pragnąc odtworzyć las, malował tylko grzyby drzewne czy jemioły nie malując drzew. Czy mamy jednak słuszność szukając w malarstwie świadectwa epoki i obyczaju?
Powiedział kiedyś Stanisław Witkiewicz, że dobrze namalowana głowa kapusty lepszym jest obrazem niż źle namalowana głowa Chrystusa. Nie tyle jest bowiem ważne, co się maluje, ale jak się maluje. Patrząc pod tym kątem widzenia na wystawę w Royal Academy dojść musimy do przekonania, że środki artystyczne angielskich malarzy oficjalnych są w zgodzie z czasem i ich przynależnością klasową. Cechuje to malarstwo konserwatywna tchórzliwość w operowaniu formą, światłem i kolorem. Pokutuje tu jeszcze zła epoka malarstwa monachijskiego, która niestety ukształtowała gusta estetyczne ludzi starszego pokolenia burżuazyjnego, ludzi, którzy dziś narzucają swe wymagania oficjalnym artystom chętnym zarobku i uznania. Próżno by szukać tu nowych prób czy indywidualnych środków interpretowania natury. Nie ma tu malarstwa realistycznego, ale panuje prawie wyłącznie zdawkowy, płytki naturalizm.
Wystawa w Royal Academy of Arts nie reprezentuje jednak całego malarstwa współczesnej Anglii. Trzeba przyznać, iż część poważniejszych artystów stroni od tych oficjalnych salonów. Trzeba przyznać, iż nawet Royal Academy, czując jałowość i fałsz swych dorocznych wystaw, zaczęła dopuszczać nieco świeższych, młodych talentów. Nie zmieniło to jednak ogólnego charakteru tej instytucji.
Jeśli kiedyś Londyn rozsypie się w gruzy, przyszły archeolog niech stroni od ruin Royal Academy. Nie warto tam będzie grzebać.
Za mało i za dużo
Tematem narad dwudniowych w Związku Literatów ma być stosunek naszego piśmiennictwa do zagadnień współczesnych. Daje się bowiem zaobserwować wyraźna ucieczka od tematyki aktualnej. Niepokojące zwłaszcza są masowe wycieczki pisarzy w poszukiwaniu postaci historycznych. Temat historyczny, zwłaszcza w teatrze, ułatwia zadanie pisarzom, którzy niewiele mają do powiedzenia lub którzy nie umieją lub nie chcą wyjść naprzeciw problemom dnia dzisiejszego. Historia daje fabułę i charakter głównych postaci. Autor skleci parę obrazków z epoki i sprawę uważa za załatwioną.
Jest rzeczą charakterystyczną, iż wybiera się postaci najmniej kontrowersyjne i uznane za pozytywne w naszej przeszłości, a więc najwygodniejsze jako ucieczka przed problematyką żywą. Powstają więc sztuki o Reju, o Kochanowskim, o Koperniku, Staszicu, Kołłątaju, Bogusławskim. Tylko patrzeć, jak będziemy mieli komedię muzyczną o Dekercie i operę o biskupie Krasickim. Ponieważ pisarze wywiedzieli się, które z postaci historycznych uznane zostały przez kry...
[ Pobierz całość w formacie PDF ] - zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- wzory-tatuazy.htw.pl